Francusko-belgijska produkcja wyróżniona nagrodą FIPRESCI w Cannes przyciąga uwagę i zdobywa uznanie krytyków filmowych. Jeśli jednak szukacie typowego slashera albo horroru typu gore, możecie się srogo zawieść. Mięsu bliżej bowiem do psychologicznego thrillera i metafory dorastania niż do popcornowego kina grozy.
Justine wybiera się na studia. Rodzice podwożą ją do miasteczka akademickiego, gdzie dziewczyna ma dołączyć do siostry i rozpocząć edukację na weterynarza. Już pierwszej nocy świeżo upieczona studentka zostaje wyciągnięta z pokoju i wraz z innymi osobami zmuszona do podążenia ciemnymi korytarzami, by w końcu trafić na… imprezę inauguracyjną z głośną muzyką, alkoholem, narkotykami i wszelkimi formami wyuzdania. Spokojna, ułożona dziewczyna jest w szoku – a to dopiero początek akademickiej inicjacji. Następnego poranka musi wziąć udział w ceremonii wymagającej od niej zjedzenia surowego mięsa. Problem w tym, że Justine została wychowana w rodzinie ściśle przestrzegającej zasad wegetarianizmu. Pod naciskiem siostry i bojąc się ostracyzmu rówieśników, bohaterka bierze do ust królicze nerki, z trudem przeżuwa je i połyka. W tym momencie nie zdaje sobie jeszcze sprawy z transformacji, jaką zapoczątkuje ten akt.

„Mięso” – kadr z filmu
Na wstępie trzeba stwierdzić ważną rzecz: Mięso nie straszy. To nie jest pełen jump scare’ów horror o kanibalach czyhających w ciemności na niczego niespodziewające ofiary. Nie, film Julii Ducournau stawia raczej na szokowanie rodem z kina eksploatacyjnego oraz psychiczny dyskomfort, a nie na lęk per se. Owszem, występuje tu uczucie niepokoju i niepewności, jednak nie produkcja ta nie należy do typowych straszaków. Tym bardziej, że wątek budzących się w protagonistce skłonności kanibalistycznych rozwija się powoli, nieraz ustępując miejsca jej perypetiom w kampusie akademickim, a atmosfera filmu jest raczej dziwaczna niż mroczna.
Nie da się ukryć, że Mięso to opowieść o rites de passage – obrzędach przejścia, które we wszystkich kulturach świata towarzyszą wejściu w dorosłość. Zostało to zobrazowane nad wyraz wyraźnie. Rosnącej ochocie Justine na mięso towarzyszy stopniowy wzrost jej libido, a po spróbowaniu zakazanego owocu dotychczas potulna córka staje się bardziej stanowcza w stosunku do matki. Pod tym względem obraz Ducournau można porównać do takich tytułów, jak Carrie czy Zdjęcia Ginger, w których uzyskanie paranormalnych zdolności lub przemiana w potwora również były metaforą uniezależnienia się od rodziców, odkrywania własnych pragnień i budzącej się seksualności.

„Mięso” – kadr z filmu
W historii Justine pobrzmiewają także echa klasyki gatunku w postaci losów doktora Jekylla. Podobnie jak naukowiec walczący z budzącym się w nim przerażającym panem Hyde’em, dziewczyna musi stawić czoła własnym morderczym skłonnościom. Zasadnicza różnica pomiędzy Henrym Jekyllem a protagonistką Mięsa polega jednak na tym, że w studentce nie dokonuje się żadna fizyczna przemiana, która sygnalizowałaby widzowi, kiedy ma do czynienia z jej krwiożerczym wcieleniem. Poza tym tytułowy bohater powieści R.L. Stevensona postanowił rozwiązać swój problem w dość dramatyczny sposób, podczas gdy Justine… cóż, musicie przekonać się sami.
Mięso nie jest filmem, który się dobrze ogląda. Nie chodzi mi bynajmniej o to, że jest to produkcja zła. Po prostu należy do tej specyficznej odmiany kina, która wywołuje w widzu poczucie dyskomfortu, szokuje, a nawet obrzydza, by w kolejnej scenie przeskoczyć niemal do śmieszności. Groteskowy nastrój swojego dzieła reżyserka tworzy jednocześnie przy pomocy wielu środków. Kolejno pojawiające się na ekranie rytuały inicjacyjne dla „kotów” i niemal komediowe studenckie perypetie bohaterki są zestawiane ze szczegółowymi ujęciami sekcji zwłok psów albo opróżniania krowich jelit, a sceny seksu z drastycznymi okaleczeniami, potęgując poczucie dziwaczności oglądanych wydarzeń. Kulminację tego kampowego wręcz sztafażu stanowi taniec w takt gotycko-rapowej piosenki o nekrofilii połączonego z całowaniem własnego lustrzanego odbicia.
Mięso to pozycja specyficzna. Chociaż zwykle unikam tego słowa-wytrychu jak ognia, to w tym przypadku określenie to pasuje idealnie. Francusko-belgijska produkcja nie jest bowiem skierowana do każdego i nie każdego zadowoli, ale odbierana we właściwy sposób może być wyjątkowo ciekawa. Jednocześnie, mimo tego, że z seansu wyszedłem zadowolony, raczej nieprędko zdecyduję się na powrót do dzieła Julii Ducournau.