Jak już wspominałam w poprzedniej recenzji, odbiorca zostaje wrzucony w zawiłości Sidonii dość bezceremonialnie; nie ma przesadnych wstępów i rozbudowanych objaśnień. Akcja pędzi, strony wypełnione są wieloma podobnie wyglądającymi postaciami – początkowo można się pogubić w wątkach mangi. Jednak pierwsze trzy tomy zaczęły się obiecująco. Gdy się przez nie przebrnie, historia żółtodzioba i odludka, który stopniowo zdobywa pewność siebie i poklask innych tylko zyskuje i coraz bardziej wciąga.
Co w kosmosie piszczy
Co dzieje się dalej? W telegraficznym skrócie: konflikt z pustelniakami nasila się. Potwory co rusz wyszukują nowe sposoby pokonania statku-arki. Ewoluują w nowe, coraz trudniejsze do pokonania formy. W związku z tym, ostatnia ostoja ludzkości musi nieustannie rozbudowywać swój arsenał. Jednak tym, co stanowi największe zagrożenie nie są standardowe ataki monstrów, lecz fakt, że nabierają one pewnego rodzaju świadomości. Wśród pustelniaków pojawia się bowiem Szkarłatna Ćma – z każdą konfrontacją z pilotami coraz bardziej ludzka, fizycznie przypominająca Hoshijiro – zabitą sympatię Nagate Tanikaze. Wydawać by się mogło, że jedynym celem pustelniaków jest unicestwienie Sidończyków. Jednak czy na pewno? Czy może chcą się w jakiś sposób porozumieć? Nasz bohater zadaje sobie te pytania, ale mimo wątpliwości jest zdeterminowany za wszelką cenę walczyć z obcymi. Sytuacja dodatkowo komplikuje się, gdy powstaje prawdziwa hybryda człowieka i pustelniaka – walcząca po stronie ludzi i mająca intelekt oraz emocje.
Typowe shounenowe klisze
Oceniając bohaterów z perspektywy siedmiu tomów (czyli niespełna połowy całej historii) da się zauważyć pewne problemy z ich konstrukcją.
Tanikaze w trzech pierwszych odsłonach zdołał przejść błyskawiczną drogę od wyrzutka, dopiero co poznającego społeczeństwo, przez uzyskanie rangi bohatera (wykazując się w walce i ratując Hoshijiro), jej utratę (za sprawą knowań rywala – Kunato) po równie szybki powrót na piedestał. Niestety, kolejne tomy są już bardziej zachowawcze. Nagate, w sytuacjach codziennych nieśmiały i gapowaty (częsta przypadłość bohaterów mang), w boju niebezpiecznie zbliża się do poziomu Gary’ego Stu. Walka z pustelniakami przychodzi mu stanowczo za łatwo, jakby była ledwie niedogodnością. To on jest najsprawniejszy jako pilot, to jemu przychodzi zabijać najwięcej pustelniaków. Wprawdzie scenarzysta pokazuje, że sprawność w pilotowaniu gward jest dziedziczna, lecz póki co nie wiemy, co takiego wyróżnia Tanikaze (i jego poprzednika) na tle całej reszty pilotów. Bo na pewno nie jest to pochłanianie ogromnych ilości jedzenia – typowy trop dla shounenów, tutaj trochę przewrotnie potraktowany, bo je on dość normalnie – to inni ograniczają się do jednego posiłku tygodniowo. W pilotażu nie powinien pomagać także często wypominany mu smród (jako jedyny nie przeprowadza fotosyntezy). Woń nie przeszkadza w tym, by żeńskie bohaterki (i nie tylko) szalały na jego punkcie. Wszelkie wątki romantyczne prowadzone są dość topornie. Nasz bohater zdaje się nie być zainteresowany żadną z amantek (czując coś więcej tylko do Hoshijiro), co nie przeszkadza im zupełnie tracić dla niego głowy i zachowywać się w idiotyczny sposób. W sumie też ciężko powiedzieć dokąd te intrygi zmierzają, szczególnie w przypadku niebinarnej Izany, która głównie się bądź to złości na Tanikaze nie rozumiejącego jej afektu, bądź czerwieni. Ciężko nawet stwierdzić jak w świecie przedstawionym wyglądają związki międzyludzkie, szczególnie że jest on wypełniony nieśmiertelnymi i różnego rodzaju klonami. Żadna z postaci (nawet pobocznych) nie wydaje się tworzyć pary, a bliższe kontakty służą scenarzyście tylko do sztubackich żartów o dużych piersiach i marzeniach o wspólnym fotosyntezowaniu. Oby przyszłe tomy były bardziej satysfakcjonujące pod tym względem.
Monster of the week
Dużo ciekawsze od obyczajówki są wszelkie wątki militarne. Te przywodzą na myśl Battlestar Galacticę, gdyż w obu dziełach mamy do czynienia z ostatnią ostoją ludzkości, zaangażowaną w konflikt ze znacznie przewyższającym ją siłą i liczebnością wrogiem. Nawet gdy dochodzi do tryumfu, bohaterowie nie mają okazji długo świętować. Stąd też te humorystyczne wtręty (o lekkim zabarwieniu erotycznym) tym bardziej kontrastują z nieustannym poczuciem defetyzmu i depresji. Każda walka z pustelniakami prowadzi do niszczenia gward i śmierci kolejnych pilotów (ich wskaźnik przeżywalności to 10%). Pojawiające się z coraz większym natężeniem potwory upodobniają mangę także to Evangeliona. W niej po każdym ataku następowało chwilowe rozluźnienie, po czym anioł nacierał z jeszcze większą siłą. Nie jest to jednak zarzut, ponieważ relacje na linii Sidonia-pustelniaki są równie oryginalne i wciągające.
Wizualia dalej „na propsie” ale…
Kreska na tle poprzednich części nie uległa zmianie. W dalszym ciągu zachwycają technicznie perfekcyjne rysunki geometrycznych gward i pełne szczegółów obleśne, mackowate pustelniaki. Jednocześnie dalej tak samo ciężko rozpoznaje się bohaterów – prawie wszyscy posiadają tę samą twarz a bohaterów rozróżnia się sposobem: „ta z grzywką to Hoshijiro”, „ta bez grzywki i w spodenkach to Izana”. Wprawdzie świat Sidonii zapełniony jest przez klony, ale chyba nie o to chodziło Niheiowi. Czytając mangę ciągiem można się do takiego przedstawienia postaci przyzwyczaić i nabrać wprawy w rozpoznawaniu postaci – jednak przy czytaniu z przerwami nie jest to łatwe.
Konkluzja
Rycerze Sidonii zmierzają w bardzo ciekawym kierunku. Kolejne tomy mangi przede wszystkim uspójniają i rozwijają świat, w pewnym stopniu także bohaterów. Zmuszają czytelnika do zastanawiania się nad tym, gdzie leżą granice moralności i człowieczeństwa. Konstrukcja bohaterów pozostawia trochę do życzenia, ale mam nadzieję, że kolejne odsłony komiksu to naprawią.