Rok wynalezienia – ok. 800 n.e.[i]
Powstanie czarnego prochu datuje się na IX wiek w Chinach. Prawdopodobnie powstał przypadkiem, a jego pierwsze zastosowania nie miały nic wspólnego z wojskowością. Jakieś 300 lat później zaczął być wykorzystywany m.in. do produkcji rakiet, a za kolejne 200 lat był już powszechnie używany i bazująca na nim broń palna zaczęła wypierać inne bronie dystansowe. Nikt wtedy nie spodziewał się, że ów wynalazek da podwaliny pod jedną z najlepszych trylogii XXI w.
Mowa tutaj oczywiście o tej historycznie pierwszej, zapoczątkowanej przez świetną Obietnicę krwi. Pamiętam jak dziś mój pierwszy kontakt z tą książką. Byłem jeszcze studentem, mającym sporo wolnego czasu, przeznaczonego w lwiej części na lekturę. Po skończeniu jednej z naszych licznych dyskusji z kolegą (chodziło chyba o to, co fabularnie spartolił– naszym zdaniem – Brett, w którejś z części Malowanego człowieka) zauważyłem, iż był mocno podekscytowany. Opowiedział mi wtedy, że pojawił się na rynku autor, który do tego, co lubimy w literaturze fantasy, dołożył coś świeżego. I pożyczył mi pierwszy tom. Zakochałem się w tym dziele do tego stopnia, że wszystkie trzy części pochłonąłem od razu, gdy były dostępne. Wyraziści bohaterowie, zwroty akcji, malownicze opisy i pomysłowe dialogi. Moim zdaniem zdecydowany top topów. I dochodzimy teraz do momentu, gdy siedzę smętnie na przerwie śniadaniowej scrollując facebooka i widzę na grupie informację o premierze następnej książki McClellana. Dawno niewidywany potwór w mojej piersi obudził się i zaczął głośno domagać kolejnych kartek. Rzut oka pozwolił mi stwierdzić, że to zwieńczenie drugiej trylogii. DRUGIEJ! Boże! Coś Ty chłopie robił przez te lata, że poprzednie dwie części Ci umknęły! Nie tak dawno przecież była premiera zbioru opowiadań, który zwyczajnie pochłonąłem w samolocie podczas jednej z podróży służbowych. Byłem przeszczęśliwy. Parafrazując klasyczny skecz KMN-u – McClellan? Dobry, powinien więcej pisać!
Energia wybuchu 2,8 MJ/kg
Postaram się, by ta recenzja była pozbawiona spoilerów większych niż opisy widoczne na okładkach książek. Dla tych, którzy wcale nie znają tematu opowiem, iż pierwsza trylogia rozgrywa się w świecie podobnym do naszego, z zupełnie jednak inną geografią, religią i podziałami politycznymi. Powszechne wykorzystanie ma broń palna, nieco inne i zdecydowanie mniej powszechne właściwości ma też proch (o tym zaraz), a ludzie przemieszczają się konno, dorożkami i barkami. Mamy więc dość klasyczne ujęcie tradycyjnego fantasy, w którym znajduje się równie klasyczne ujęcie magii polegającej na czerpaniu (w tym przypadku nie bezpośrednio z żywiołów, a z „nieświata”). Autor także w tym miejscu zastosował ciekawy twist, stawiając posiadanie katalizatora w postaci rękawic za konieczne do czarowania. Temat ten jest w drugiej trylogii zalążkiem dyskusji na temat modernizmu. Swoistą antytezą magów – nazwijmy to „tradycyjnych” – są w tym wypadku magowie prochowi, którzy poprzez kontakt z prochem (czyli spożywanie go lub wcieranie między zęby) uzyskują nadludzkie możliwości fizyczne, a także mogą w pewien sposób ten proch kontrolować. Pierwsza trylogia opowiada historię weterana wojennego , który decyduje się na radykalne kroki, by obronić ojczyznę przez zniszczeniem. Brzmi to może nieco banalnie, ale sama fabuła jest wielowątkowa i porusza tematy zarówno uniwersalne, jak i trudne.
Zdolność krusząca – 30 cm^3 Pb na 10g
Druga trylogia rozpoczyna się parę miesięcy po zakończeniu pierwszej. Świat nieco się zmienił, a stare problemy są powoli zastępowane przez nowe. Akcja po raz kolejny zostaje rozbita na kilka pod historii, które opowiadane są z punktu widzenia kilku bohaterów. Schemat jest zasadniczo podobny, chociaż nieco brakuje jednego, głównego bohatera, co może jednak dać więcej pola do popisu pozostałym. Tym razem wracamy nie do Adro, a do Fatrasty, która świeżo pozbyła się problemu Kezańskich najeźdźców i teraz z obrzydzeniem spogląda na drugą stronę miedzy, mając spore problemy wewnętrzne. Trójkę głównych bohaterów tworzą: Vlora, tutaj przedstawiana najczęściej jako Generał Krzemień, która nadal boryka się z grzechami przeszłości, a w Fatraście wynajęła się do tłumienia powstań tubylców; Michel, agent fatrastańskiej policji politycznej, niesamowicie bystry facet muszący cały czas stawać naprzeciw wyzwań, które powinny go przerastać oraz szalony Ben Styke, Pułkownik Szalonych Lansjerów i zdecydowanie niedoceniony bohater wojenny Fatrasty.
Sama historia pełna jest nawiązań i motywów bliźniaczo podobnych do poprzedniczki, co traktuję jako puszczanie oczka do fanów. Zwrotów akcji jest chyba nawet więcej, a autor nie pozwala czytelnikowi na zbyt częste łapanie oddechu. Chciałoby się powiedzieć, klasyczny sequel – nowi bohaterowie, nowe lokacje, w tle klimat oryginału , a na głównym planie jeszcze więcej wybuchów, śmierci i magii. Czy jednak może ona stawać w szranki z poprzedniczką?
Temperatura podczas wybuchu – 2200 st. Celsjusza
Moim zdaniem – niestety nie. I nie zrozumcie mnie źle, to naprawdę świetna historia, trzymająca w napięciu od początku do końca! Tym, co tutaj dla mnie nie dorasta do poziomu arcydzieła są niestety bohaterowie. Bohaterka, którą mamy uważać za główną, jest dla mnie po prostu niesympatyczna. Absolutnie nie widzę innego powodu, by jej kibicować, poza tym ,że już ją znam. W trakcie książki przechodzi co prawda pewną przemianę, ale jest ona strasznie naciągana i mam wrażenie, iż wrzucona trochę na siłę. Duże rozczarowanie.
Kolejną postacią, z którą mam problem, jest Styke. Nie polubiłem go jakoś specjalnie i gdybym miał porównywać go jako archetyp weterana z Tamasem, to są to zwykłe popłuczyny, ale surowość i prostota (w pewnym sensie) tej postaci mogą przypaść niektórym do gustu. Mi nie przypadły. Choć niektóre jego relacje są satysfakcjonujące.
Zdecydowanie najlepiej prezentuje się tutaj Michel, który, mimo iż podobny nieco do Adamata (za nim nie tęsknię wcale), działa jednak w inny sposób i penetruje inne środowiska. To, jak musi reagować na rozwój akcji, jest bardzo ciekawe i po prostu przyjemnie obserwuje się tę postać. Może jakiś sequel/prequel?
Temperatura deflagracji – brak danych
Tęsknię za Tamasem, za poprzednim Tanielem. Trzeba za to przyznać, że postaci drugoplanowe trzymają poziom i tacy Bo czy Adom mają godne zastępstwo w postaci Vallenciena, Ibany czy Tenika. Jedno, co także trzeba oddać McCllelanowi, to to, że jego postaci są z krwi i kości. Mylą się, cieszą i śmieją. Gdy płaczą, to płaczą naprawdę. Bohaterowie nie zmierzają do celu najprostszą drogą, nie są wszechwiedzący i choć niektórzy bywają wybitnie błyskotliwi, to mają tę bardzo ważną ludzką cząstkę, przez którą jednych uwielbiam, a innych nie cierpię.
A teraz dwa słowa o antagonistach. Nie są może jacyś nadzwyczajni, ale trzymają poziom i są zdecydowanie lepsi od protagonistów. Muszę zarzucić autorowi w tym miejscu tylko jedno – marginalizację znaczenia pewnej kasty, która we wczesnych tomach miała potencjał na coś epickiego, kończąc jednak na niczym szczególnym. Można to było lepiej ugryźć. W tym miejscu również spore rozczarowanie.
Wrażliwość na uderzenie – średnia
Przyznaję iż moje oczekiwania były mocno wygórowane. Czasu na wszystko jakby mniej, a ostatnia „ambitniejsza” lektura, jaką przeczytałem, to dwa tomy Dr Strange’a od Egmontu (w przygotowaniu jest już trzeci – gorąco polecam!). Najgorszy kryzys wiary w autora miałem gdzieś na początku trzeciej części, ale zakończenie było dla mnie naprawdę satysfakcjonujące. McClellan nadal „to” ma i potrafi trzymać napięcie w fantastyce, jak mało kto. Moim zdaniem to Twórca przez duże T i już nie mogę się doczekać jego kolejnego dzieła. Na sam koniec kilka uwag do wydania – okładki to jak zwykle majstersztyk, tłumaczenie jest na wysokim poziomie, nie ustrzeżono się jednak kilku małych wpadek językowych.
[i] Wszystkie podtytuły dotyczą prochu czarnego i bazują na Wikipedii [https://pl.wikipedia.org/wiki/Proch_czarny]