Do takiego zadania zaangażowano Szwedów z MachineGames, którzy przebojowymi Wolfensteinami udowodnili już jak można – i jak powinno się – zabierać za odrestaurowywanie klasyków. Niemal cztery lata po pierwszej zapowiedzi, ich Indiana Jones i Wielki Krąg trafił w końcu pod domowe strzechy i trzeba to powiedzieć wprost: dokładnie taki powrót Indy’ego mogli wymarzyć sobie jego miłośnicy.
Czy to gra? Czy to film?
A, że to rzecz skierowana w pierwszej kolejności właśnie do nich, przekonujemy się już w zabierającym nas do peruwiańskiej dżungli prologu. Dlaczego akurat tam? Ano dlatego, że pierwsze minuty z Indy’m spędzimy w sekwencji wyciągniętej wprost z początku Poszukiwaczy zaginionej Arki. To jednak zaledwie przedbiegi, ponieważ już wkrótce wylądujemy w Marshall College w 1937 roku, kiedy to Indiana wpakuje się w kolejne międzynarodowe tarapaty. Ruszając tropem skradzionego artefaktu z uczelnianego muzeum, archeolog trafi do Watykanu, gdzie rozpocznie kolejną misję, której celem będzie udaremnienie zagrażającego światu planu nazistowskiej maszyny zagłady.
Jeżeli wszystko brzmi cokolwiek znajomo, zdecydowanie tak powinno być – już od początku gołym okiem widać bowiem, że MachineGames przestudiowało uważnie dostępne materiały i ewidentnie chce pobawić się w iście hollywoodzką narrację, robiąc pełen użytek ze zdobytej licencji. Takie uczucie nie tylko nie mija wraz z rozwojem historii, ale wręcz się potęguje. Świetnie rozpisani bohaterowie z naczelnym „złolem”, Emmerichem Vossem i Giną Lombardi na czele, balans między humorem a powagą, czy świetnej jakości cutscenki. Wielki Krąg atutów ma wiele, a co więcej, obok filmowych inspiracji trzyma się pewnie jako samodzielna historia, kurtuazyjnie uchylająca rąbka kapelusza klasykom Stevena Spielberga.
W skórze archeologa
Równie dobrze sprawy mają się w kwestii rozgrywki. Wiele rozbija się tu o projekt lokacji, z których część stanowi półotwarte huby przeznaczone do swobodnej eksploracji. Jest w tym masa frajdy, jako że mapy przygotowano na wzór tego, co znamy z gier pokroju Dishonored czy Deus Ex: Human Revolution, z całym mnóstwem ukrytych pomieszczeń i opcjonalnych ścieżek do odnalezienia. Nie zabrakło również kilku rodzajów znajdziek i zadań pobocznych, nierzadko z własną małą linią fabularną. Jest więc w czym wybierać, a choć „czesanie” mapy z kolejnych reliktów, pstrykanie fotek podręcznym aparatem i pomaganie enpecom w potrzebie nie jest w żadnym momencie gry rzeczą obligatoryjną, warto to robić tak czy inaczej. Całość poboczniaków pomyślano bowiem tak, by nie tylko w możliwie jak największym stopniu powiązane były z głównym wątkiem, ale i pomagały w dopakowywaniu Indy’ego o dodatkowe umiejętności.
Choć tego typu pomysł może wywoływać kolejne skojarzenia z immersive simami, w Wielkim Kręgu wygląda to jednak nieco inaczej. Zamiast typowego w takich przypadkach drzewka umiejętności, każde odhaczenie pobocznej aktywności zapewnia tu bowiem „punkty przygody”. Te z kolei wydawać będziemy na odblokowywanie znajdowanych tu i ówdzie „poradników terenowych”, umożliwiających nabycie czy usprawnienie określonej cechy. Taki schemat działa tu wyjątkowo dobrze – zachęca do uważnego przyglądania się odwiedzanym miejscom i wynagradza chęć zbaczania z głównej ścieżki.
Pochwały należą się również zagadkom, których trudność udało się w przeważającej większości wyważyć tak, by z jednej strony potrafiły zmusić nas do pogłówkowania, ale nie powodowały frustracji zbyt długim przestojem w jednym miejscu. Ot zwykle wystarczy najzwyczajniej w świecie zbadać otoczenie, by odnaleźć wskazówki co do tego, jak poradzić sobie z konkretnym wyzwaniem.
Śmieciami w naziola
Sprzężone w całość elementy eksploracyjne powodują, że Indy w dynamice rozgrywki zdecydowanie ustępuje wypełnionym akcją Tomb Raiderom i serii Uncharted, a tej samej zasadzie hołduje fakt, jak MachineGames pomyślało kwestię starć z przeciwnikami. Tych bowiem, będziemy w znacznej większości… unikać, przemykając niezauważenie w cieniu pomiędzy wrażymi patrolami. Na niektórych obszarach będziemy zmuszeni korzystać też z przebrań – choć Indy’emu do Agenta 47 daleko, to miły, podbijający immersję dodatek. Jak zawsze w takich wypadkach, opcjonalnie możemy również zająć się eliminacją jednego złola po drugim. Zwykle nie jest to przesadnie trudne, jako że przeciwnicy są inteligentni raczej selektywnie – potrafią zauważyć Indy’ego z kilkudziesięciu metrów, by za chwilę pozostać głuchym na jęk kolegi nokautowanego tuż za ich plecami.
Gdy jednak do rozróby dojdzie, opcji mamy zwykle kilka. Tą najgorszą jest jakakolwiek broń palna – nie dość bowiem, że amunicji do niej jest jak na lekarstwo, to jeszcze alarmuje wszystkich niemilców dookoła. Lepszym rozwiązaniem są przedmioty które w przypływie improwizacji można wykorzystać jako narzędzia obrony i ataku. Obok niezawodnego bicza, ogranicza nas tu w zasadzie jedynie wyobraźnia. Młotek, patelnia, gitara, packa na muchy, łopata – interaktywnych elementów otoczenia, które możemy wykorzystać jest mnóstwo. Wspólnym mianownikiem jest tu jednak to, że choć wszystkie mają diabelnie krótki żywot, nieodmiennie gwarantują przypływ dzikiej satysfakcji.
Tożsamo sprawa ma się z ostatnią deską ratunku w postaci walki na gołe pięści. Ta przesadnie skomplikowana nie jest. Mamy tu ciosy słabe, mocne, blok i kontrę oraz możliwość odepchnięcia przeciwnika – a cały ten arsenał musimy wykorzystać, jednocześnie kontrolując pasek kondycji. Prawdę mówiąc początkowo cały system wydawał mi się mało intuicyjny, ale po kilku bójkach doceniłem ich mięsistość (przylanie w twarz naziście pozostawia piękne ślady na jego facjacie) i odczuwalny ciężar uderzeń.
Gra MachineGames nie premiuje przy tym żadnego z podejść, jako że walka z tałatajstwem nie wlicza się do puli aktywności umożliwiających zbieranie doświadczenia. Jeżeli więc mimo wszystko uznamy, że wolimy wchodzić we wrogie towarzystwo z hukiem, to całkowicie nasza, powodowana stylem gry decyzja. Dowolność jest tu kluczem.
Pocztówki z przeszłości
Nieco wyżej wspomniałem o tym, jak bardzo Indiana Jones i Wielki Krąg stara się podkreślać swój filmowy rodowód – i nie sposób w nawiązaniu do tego nie poświęcić nieco miejsca mającej w tym swój udział, jakości oprawy.
Na pierwszy ogień warto przyjrzeć się kwestii audio. Choć formalnie John Williams nie jest kompozytorem ścieżki dźwiękowej gry, jak możecie się spodziewać, dzięki licencji usłyszymy tu znajome motywy przewodnie. Są one co prawda nieco zmienione – ale w sam raz na tyle, by poczuć się jak w domu, a jednocześnie mieć poczucie obcowania ze świeżym materiałem. Równie dobrze, jeśli nie lepiej wypada voice acting (przyznam szczerze, że pierwszą podjętą przeze mnie decyzją była podmiana plików gry na Steam, tak by grać z napisami w oryginale). Obok pewniaków w typie Troya Bakera w tytułowej roli, pozytywne wrażenie wywołuje również to, że postarano się by w odwiedzanych przez nas regionach lokalsi mówili we własnych językach. Niby detal, ale wydatnie przyczynia się do budowania wiarygodnego świata przedstawionego.
Bardziej mieszane uczucia można mieć co do grafiki i animacji. Ta pierwsza wykorzystuje wszystkie dobrodziejstwa nowoczesnych technologii z path tracingiem na czele i z jednej strony miewa momenty doprowadzające do małych opadów szczęki, a z drugiej potrafi uraczyć nasze oczy słabszymi teksturami. Druga to objawiające się w sekwencjach wspinaczkowych czy zjeżdżania po linie dość kwadratowe ruchy naszego protagonisty – kamera wtedy przełącza się automatycznie na widok TPP, możemy więc podziwiać je w pełnej krasie. Na szczęście jednak w znacznej większości przypadków, Indiana Jones i Wielki Krąg prezentuje się dokładnie tak, jak na grę segmentu AAA przystało, a kierunek artystyczny i wizja twórców zostają zrealizowane dokładnie według ich zamierzeń.
Rysy na artefakcie
Do technologicznej perfekcji mimo wszystko nieco tu jednak brakuje. O ile przy produkcji tych rozmiarów zwykle trudno uniknąć mniej czy bardziej upierdliwych błędów, pokroju wyświetlających się na interaktywnej mapie zebranych już znajdziek, są też rzeczy poważniejsze. Wyjątkowo frustrujący (jak dowiedziałem się szukając rozwiązania w sieci, wcale też nie tak rzadki) babol dotyczył uszkodzonego save’a gry i powodował jej ciągły crash do pulpitu. Wielki Krąg co prawda nie posiada opcji ręcznego zapisu, ale na szczęście umożliwia cofnięcie rozgrywki do jednego z dwóch rezerwowych stanów gry, co zwykle mimo utraty kilkudziesięciu minut progresu może uratować sytuację.
Kamyczek do ogródka twórców można wrzucić też pod względem wymagań sprzętowych. Niedopowiedzeniem byłoby określenie, że te są z górnej półki. Gorzej jednak, że nawet przy sprzęcie spełniającym rekomendowane wymagania, klatki czasem potrafią niewytłumaczalnie skakać w niekoniecznie najbardziej obciążających sprzęt lokacjach. Pod tym względem więc, Indy’emu zdecydowanie przydałby się ostateczny szlif.
Przygoda życia
Podchodząc do przygody z najsłynniejszym filmowym archeologiem w historii, miałem po równo nadziei co obaw. Czy MachineGames poradzi sobie z zupełnie innym typem gry niż ich dotychczasowe Wolfensteiny? Czy prezentacja gry przy pomocy FPP to dobry pomysł? Czy marka sama w sobie jest nadal na tyle atrakcyjna dla nowych odbiorców, by uniosła ciężar finansowych oczekiwań twórców?
Na szczęście jednak Indiana Jones i Wielki Krąg szybko uświadomił mi, że jeśli się bać, to tylko o to ostatnie. Nawet jeśli niepozbawiona pewnych bolączek, cała reszta składa się na grę bez wątpienia pod wieloma względami prawdziwie imponującą. Z jednej strony doskonale emulującą atmosferę znaną z filmowej sagi, z drugiej mającą na siebie pomysł i w znakomitej większości przypadków realizującą go w stu procentach. To też przede wszystkim wielka, szalona przygoda potrafiąca doprowadzić odbiorcę do dziecięcej wręcz ekscytacji odkrywania nieznanego. Taka która udowadnia, że przyszłość uniwersum związanego z doktorem Henrym Waltonem Jonesem Juniorem definitywnie powinna związać się z grami wideo. A konkretniej, z ekipą MachineGames.
Klucz do gry otrzymaliśmy od wydawcy, za co bardzo dziękujemy, ale NIE wpływa to na naszą ocenę.