Shane Black po tragicznym Iron Manie 3 i przezabawnych Nice Guys. Równi Goście nie jest numerem jeden na liście rozchwytywanych reżyserów w Hollywood. Równie burzliwe losy ma na swoim koncie Predator, którego prestiżowa niegdyś marka, już od dłuższego czasu rozmieniana jest na drobne. Ktoś w Twentieth Century Fox krzyknął „All in!” i wymieszał tą wybuchową parę.
O tym, jak bardzo gorące to połączenie, przekonałem się po plus/minus dwóch godzinach seansu, kilkudziesięciu efektownych zgonach, kilkunastu odrąbanych kończynach i garści żartów o miejscach intymnych czyjejś matki. Skostniały cykl o myśliwym rodem z kosmosu od dawna domagał się rewolucji, ale dla niejednego fana to odświeżenie marki może być niemałym szokiem.
Rzuć mięsem
Akcja filmu już od pierwszych minut nabiera ostrego tempa i bez dłuższych wprowadzeń zabiera widza w sam środek widowiskowej sieczki. I bardzo dobrze – chyba nikt w dzisiejszych czasach nie oczekuje od obrazu o Predatorze fabuły albo głębszego sensu. Myślący logicznie odbiorca raz czy dwa będzie musiał zgrzytnąć zębami i pohamować nieokiełznane siły własnego umysłu, aby czerpać dalszą przyjemność z seansu. Ale warto!
Bo najnowsze wcielenie Predatora bliżej ma do ocierającej się o groteskę czarnej komedii niż do klimatycznego horroru, na który tak bardzo liczyli fani pierwszej części z 1987 roku. Jeżeli (tak jak ja) polubiliście szalone poczucie humoru z Nice Guys. Równi Goście, to wystarczy, że pomnożycie je razy dziesięć i polejecie pięcioma wiadrami krwi. Taka pulpowa forma naprawdę pasuje do konwencji nawiedzającego Ziemię kosmicznego potwora.
Wyrwij flaki
Mam nadzieję, że przyznacie mi rację, jeśli przeanalizujecie ze mną ostatnie filmowe wcielenia Predatora – nadęte Predators z 2010 roku, dziecinny Aliens vs Predator czy jego bezdennie głupia kontynuacja, utrzymana w klimatach horroru klasy B, to zwyczajnie nie miejsce dla naszego łowcy. Film Shane’a Blacka wypełnia pewną niszę, no i przede wszystkim daje masę zabawy. O ile można użyć tego słowa patrząc na odbywającą się na ekranie rzeźnię.
Jak wspomniałem już wcześniej, nie ma specjalnie sensu zbytnio przejmować się fabułą, która jest jedynie pretekstowym zlepkiem charakterystycznych dla gatunku elementów. Głównym bohaterem jest zatem dobry i prawy żołnierz, którego oddanie ojczyźnie zniszczyło życie osobiste. Wspiera go oczywiście banda popaprańców – no bo w końcu kto inny z własnej woli chciałby walczyć z wielkim kosmitą. Naturalnie w rolę złoli i mięsa armatniego wciela się tajna agencja rządowa. Jest też prześladowany przez rówieśników autystyczny dzieciak, wzorowany pewnie na Rain Manie (bo ostatecznie okazuje się najmądrzejszą postacią na ekranie). Jako deser zaserwowana została seksowna pani biolog/modelka/komandos, która jak każdy w USA biegle włada kilkoma rodzajami karabinów szturmowych.
Krzesłem go!
Choć mój opis fabuły może sugerować, że na ciekawych bohaterów w najnowszym filmie Shane’a Blacka nie mamy co liczyć, nie jest to prawda. Towarzyszący protagoniście (w tej roli akurat nieco drętwy Boyd Holbrook) „legion samobójców”, to zbieranina przezabawnych postaci, z których dosłownie każdy szybko zapada w pamięć. Nie są bowiem jakimiś generycznymi randomami dopisanymi do scenariusza przez księgowych (Azjata + 10 milionów, czarny + 20 milionów i tak dalej), ale bohaterami z krwi i kości, wnoszącymi jakiś ciekawy pierwiastek do całości. Miłym zaskoczeniem jest również antagonista (i nie mówię oczywiście o Predatorze, bo on akurat chyba niczym zaskoczyć nie może). Postać rządowego agenta, grana przez Sterlinga K. Browna, to jeden z najlepszych czarnych charakterów ostatnich lat! Nie dość, że tajemniczy, to jest cholernie zabawny i bardzo, ale to bardzo charyzmatyczny!
Wsiadaj do helikoptera
Nie powiedziałbym, że Predator to film dla widzów o mocnych nerwach, bo nie ma tu specjalnie zbyt dużo suspensu. Emocje wzbudzi na pewno sugestywna przemoc, wsparta obficie cyfrowymi efektami specjalnymi i wiadrami juchy wylewanymi zza kamery. Niektóre sceny wydawały się lekko niedopracowane i zrobione po łebkach, ale taki już urok wszechobecnych CGI.
Pewien niedosyt pozostawia oczywiście bezsensowna i pełna logicznych dziur historia, którą twórcy postanowili zepchnąć na drugi plan. Jest ona podporządkowana konieczności ukazania kilku sztampowych lokacji i wypełnieniu ich zmasakrowanymi przez Predatora ciałami. Ogólnie jednak wyszedłem z kina ukontentowany, bo spędziłem dość zabawny wieczór i świadomością, że markę nawet spartoloną podręcznikowo, da się odratować przy użyciu drastycznych metod. Viva la revolución!