Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą / Gińcie z rozpaczy!
Broodie była wspaniałą kokoszką, dumą swojego rodzaju, zdobywczynią licznych nagród, miss pierzastości i szczytowym osiągnięciem swojego hodowcy, Edgara Hopkinsa. Dowiecie się o niej sporo, co nieco także o bardziej anonimowym tłumku innych wystawowych kur. Poznacie też zasady opieki i przygotowania tych piękności do rywalizacji z pospólstwem trzymanym w kurnikach starej, dobrej, wiejskiej Anglii. Przeczytacie też o prasie poświęconej pasji ostatniego z Brytyjczyków, zwłaszcza o szacownym Poultry Times.
Poza tym Rękopis Hopkinsa opowiada o tym, jak Księżyc spadł na Ziemię, fundując koniec świata, jaki znamy. Ale powoli, ziarno samo się nie nasypie, priorytety kronikarza tego upadku są jasno określone. I na przykład ludzkość jest zasadniczo nisko na ich liście. Chyba żeby jej część uczęszczająca na wystawy drobiu. Nie, żeby podmiot liryczny darzył ją szacunkiem czy w ogóle cieplejszymi uczuciami, po prostu Broodie zasługuje na publiczność, nawet jeśli mierną.
Przez pierwszą połowę książki R. C. Sherriffa brnęłam długo i niechętnie, zgrzytając zębami przy każdym wspomnieniu o kurach — i wierzcie mi, mój dentysta jest autorowi dozgonnie wdzięczny. Gdyby nie recenzencki obowiązek, nie dotarłabym do końca. I to byłaby jednak moja strata. Bo ostatecznie pomysł jest przedni, mamy przecież do czynienia z parodią postapo powstałą w zasadzie przed skonsolidowaniem się tego gatunku.
Więcej nic już nie zostało/Gdzie stąpić, gruz bezkształtny oczom się ukaże
Przemęczcie się przez niecałe 150 stron mizandrycznego marudzenia. Spróbujcie docenić ironię — bynajmniej nie narratora, ale samego Sherriffa, bezlitosnego dla czytelnika twórcy Hopkinsa. Podziwiajcie krótkowzroczność i upierdliwość jego bohatera. Zachwyćcie się tym, że kronikarz końca każe nam czytać o ozdobnych kurach, z rzadka tylko wtrącając kwestie zasadnicze: dlaczego i kiedy Księżyc uderzy w naszą planetę oraz jak właściwie ludzie, konkretnie Brytyjczycy, zamierzają sobie z tym poradzić. Poirytujcie się na Hopkinsowe poczucie wyższości. Po tych stronach naprawdę będzie lepiej.
Kiedy wreszcie wiadomość o nadciągającej katastrofie stanie się oficjalnym stanem kryzysowym, książka nabierze tempa, a sam Hopkins — ludzkich odruchów. Nie obiecuję, że was wzruszy, ale przynajmniej przestanie denerwować. Wpuści też do swojej relacji dodatkowe postacie, których wyjątkowo nie uważa za beznadziejne, a nawet darzy sympatią. To już będą fragmenty, w których zaczniecie nawet zastanawiać się, jak sami poradzilibyście sobie w obliczu takiej apokalipsy.
Rękopis Hopkinsa powstał w 1939 roku. Poczujecie w nim lekkie echo niepokojów politycznych, jakie niewątpliwie otaczały pisarza podczas pracy. Lekkie, bo w końcu pisze o angielskiej prowincji, sielskiej i starannie oderwanej od szerokiego świata w duchu tradycyjnej splendid isolation. Przygotujcie się też na to, że nie jest to fantastyka naukowa w sensie ścisłym, bo drugi człon tej nazwy wyraźnie kuleje — chyba że mówimy o kurach, wówczas, naturalnie, nie ma się do czego przyczepić. To naprawdę ciekawy przykład fantastyki międzywojennej, traktującej siebie samą jako laboratorium społeczne, a już niekoniecznie fizyczne.
Ogromną zaletą Rękopisu jest styl i ironia przyczajona gdzieś na poziomie meta. Sherriff nie pisał po polsku, więc jest to także zasługą tłumacza, Zbigniewa A. Królickiego. Świetnie wyczuł specyficzną dulszczyznę Hopkinsa i doskonale balansuje na granicy ironii, która byłaby bardzo kusząca (także dla czytelnika), ale zupełnie niezamierzona przez narratora, traktującego przecież siebie i swoje dzieło bardzo serio. Musi więc pozostać jedynie w naszych głowach, jako swoiste niedowierzanie, że ktoś tak może na poważnie. Możecie kojarzyć Królickiego z przekładów Zelaznego, Cobena czy Asimova. Doświadczenie zbierał pracując nad klubówkami — półlegalnymi wydawnictwami z czasów PRL-u rozprowadzanymi podczas konwentów czy w ramach spotkań klubów czytelniczych.
Rękopis Hopkinsa uznaję za męczącą, zbyt długą, ale ostatecznie ciekawą przygodę czytelniczą. Oraz przykład fenomenalnego tłumaczenia, co w pewnych momentach (Broodie, to nie twoja wina) ratowało mnie od pozbycia się jej na jakiejś szemranej aukcji. Skupiałam się wówczas na docenianiu kunsztu przekładu i bezwzględności autora, wyniośle ignorując ciężką osobowość narratora. Jeśli dobrze radzicie sobie z przegadanymi tekstami i niesympatycznymi głównymi bohaterami, dajcie tej książce szansę. Koniecznie po nią sięgnijcie, jeśli interesujecie się historią fantastyki. Poza tym… sięgacie po nią na własną odpowiedzialność.