Ostatnie zlecenie
Wiele wskazuje na to, że spokojna emerytura to dla Johna Wicka (niezastąpiony Keanu Reeves) wciąż jedynie mrzonka. Trudno bowiem skupić się na pieleniu grządek i popijaniu herbatki, gdy w głowie wciąż ci zemsta, opresyjny system, w który jesteś uwikłany, niezmiennie pragnie twojej destrukcji, a list gończy wystawiają za tobą największe organizacje przestępcze. Czas ucieka, a cena za twoją głowę – rośnie…
Umówmy się – to nie jest (i nigdy być nie miało) kino szczególnie ambitne. Zarówno konstrukcja fabuły, jak i psychologia postaci pozostają proste jak budowa przysłowiowego cepa. To jednak, Keanu broń, żaden zarzut – jest bowiem w tej prostocie bezpretensjonalna szczerość i elegancja. Ba, gdyby rzeczony cep miał pójść w ruch, twórcy zapewne znaleźliby niejeden sposób, by oprócz krwawej destrukcji przyniósł także estetyczne spełnienie. Chad Stahelski – reżyser serii – znalazł swoją niszę i trzyma się jej, konsekwentnie dostarczając kino pozbawione co prawda krzty sensu i logiki, za to po brzegi naładowane czystą frajdą.

Keanu Reeves as John Wick in John Wick 4. Photo Credit: Murray Close
Raz gnatem, raz pałką
Biorąc pod uwagę obowiązkowo tragiczną historię tytułowego bohatera, nietrudno byłoby przy tym o nadęcie, smętny patos. Wick nie jest zresztą w tym cierpieniu sam. W opresyjny system uwikłani są bowiem zarówno jego wrogowie, którzy pomni własnych interesów znaleźli sposób na chłodną symbiozę z tajemniczą Radą, jak i przyjaciele. Ci drudzy niejednokrotnie, jak niewidomy Caine (wspaniały Donnie Yen) czy honorowy Shimazu (Hiroyuki Sanada), żyją pod obcasem organizacji, z niechęcią i oporem spełniając jej zachcianki. Na szczęście wystylizowaną, krwawą bańkę przebija gdzieniegdzie humor – także samoświadomy. Wszechobecny eksces balansuje na cienkiej granicy autoparodii – czy to w postaciach karykaturalnie przerysowanych złoczyńców, czy samego Wicka przedzierającego się przez tabuny gangusów „na jednym życiu”. Poczet tych pierwszych wydaje się przy tym nader kolorowy, nawet jeśli większość charyzmatycznych złoczyńców pojawia się wyłącznie na chwilę po to, by zebrać bęcki od psiarza w kuloodpornej marynarce.
Za sznurki pociąga tym razem uosobiony przez Billa Skarsgårda Markiz – pompatyczny i pretensjonalny rojalista o aparycji dziewiętnastowiecznego dandysa, z pietyzmem wypluwający kolejne banały i frazesy (złośliwi mogliby powiedzieć, że to jego umiłowanie do detali i niespieszne, lekceważąco opieszałe tempo wypowiedzi rozciągają metraż filmu do blisko trzech godzin). Na starcie żywiołów przyjdzie jednak widzom poczekać – zanim motywowany pragnieniem wolności Wick stanie oko w oko z reprezentantem systemu tłamszącego jego i jego niewielu zaufanych przyjaciół, czeka go szereg mniej lub bardziej koniecznych misji pobocznych. Te może i rozbudowują mapę mitologiczną świata kontrolowanego przez wszechmocną Radę, jednak w co najmniej kilku przypadkach sprawiają wrażenie zupełnie zbędnych. Cierpi na tym także tempo historii, szczególnie w pierwszej połowie – kiedy jednak Stahelski wrzuca w końcu piąty bieg, gaz wciśnięty do dechy trzyma już aż do samych napisów końcowych.

Laurence Fishburne as Bowery King, Keanu Reeves as John Wick, and Ian McShane as Winston in John Wick 4. Photo Credit: Murray Close
Neon Demon
Podejrzewam, że wybierający się na kolejną część jakiejkolwiek serii w większości doskonale wiedzą, czego mogą się spodziewać po danym seansie. Nie inaczej jest w tym przypadku – John Wick wciąż stoi przede wszystkim pulsującą w rytm świetnie dobranej ścieżki dźwiękowej akcją, efektowną choreografią i kadrowaniem pojedynków skąpanych w świetle neonów i drobinkach tłuczonego szkła. Mało wyszukane, słyszę? Być może – ale jakie efektowne!
*Szanse, że twórcy Johna Wicka otrzymali na etapie developmentu tę samą radę są co prawda niskie, ale nie zerowe.