To zabawne, że mimo doskonałej znajomości najpopularniejszego dzieła J.R.R. Tolkiena, trzymając w rękach najświeższe wydanie pozycji, czułem się jak dzieciak rozpakowujący świąteczne prezenty. Bo czytając Władcę Pierścieni, za każdym razem dostaję coś nowego.
„Korpulentny, mały jegomość o czerwonych policzkach”
Zapewne większość czytelników naszego portalu zna opowieść o hobbitach niosących Jedyny Pierścień do Góry Przeznaczenia równie dobrze jak ja (może nawet lepiej!). Dlatego ciężko mi w ogóle recenzować treść Bractwa Pierścienia (czy którejkolwiek części Władcy Pierścieni). Trudno bowiem krytycznie wypowiadać się na temat takiego dzieła.
Tolkienowska trylogia to utwór absolutnie ponadczasowy i bardzo uniwersalny, a jej pierwszą część darzę wielkim sentymentem. Nie ma bowiem dnia, w którym z chęcią nie wróciłbym do organizacji z Bilbem urodzinowego przyjęcia albo nie zagłębiłbym się wraz z drużyną (tudzież bractwem) w ciemności Morii.
Nie szata zdobi człowieka
Oczywiście nie należy oceniać książki po okładce, ale w przypadku takiego klasyka niewiele więcej mi pozostaje. A nowe wydanie Bractwa Pierścienia prezentuje się naprawdę zacnie. Opasłe tomisko w twardej oprawie chronionej przez obwolutę zdobią przepiękne grafiki Alana Lee.
Na froncie dostrzec możemy tytułowe bractwo, będące ledwie odrobiną wobec potęgi skąpanej w mroku kopalni Morii. Bajeczne ilustracje wydawca zamieścił również wewnątrz książki. Dzięki temu osoby cierpiące na brak wyobraźni mogą dosłownie zanurzyć się w świecie wykreowanym przez Tolkiena. Nie bez powodu Peter Jackson zatrudnił Alana Lee między innymi do przygotowania scenografii pod filmową adaptację Władcy Pierścieni.
A gdzie słynne „łozinizmy”?
Wydawnictwo Zysk i S-ka skusiło się na publikację w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego. To nieco kontrowersyjna decyzja, która może zniechęcić część nabywców. Fani twórczości Tolkiena są tutaj dość mocno podzieleni, ale zdecydowana większość ma do tłumaczenia pana Łozińskiego stosunek bardzo wrogi. Moim zdaniem nie do końca słusznie (więcej TUTAJ)
Prześmiewcy próżno jednak będą szukać w najnowszym wydaniu Władcy Pierścieni „Bagosza” czy innych „Włości”. Minęło już prawie dwadzieścia lat od wprowadzenia do tłumaczenia Jerzego Łozińskiego większości nazw własnych oraz niektórych terminów, które przyjęły się w fandomie. Taka edycja zgarnęła swego czasu nagrodę czytelników SFINKS 2000 za książkę roku i wygląda na to, że bez większych zmian w tekście została wydana teraz.
„The Fellowship” znaczy „Bractwo”
Opublikowane przez Zysk i S-ka tłumaczenie Władcy Pierścieni jest moim skromnym zdaniem najlepszym sposobem na zapoznanie się z historią Wojny o Pierścień. Chyba, że perfekcyjnie posługujemy się angielskim, dzięki czemu będziemy potrafili docenić kunszt J.R.R. Tolkiena. Jerzy Łoziński postanowił oddać językową maestrię Mistrza na polski i sztuka ta udała mu się wyśmienicie.
Jeśli jesteście zatwardziałymi fanami przekładu Marii Skibniewskiej, ale chcecie mieć na półce piękne, nowe wydanie Władcy Pierścieni, powinniście dać szansę właśnie tej edycji!
on my must have list! 🙂