Site icon Ostatnia Tawerna

Moc wreszcie silną się stała – relacja z pokazu „Gwiezdnych Wojen: Ostatniego Jedi” i recenzja filmu

Po dwóch średnio udanych próbach sięgnięcia do uniwersum Gwiezdnych Wojen, nareszcie dostaliśmy prawdziwą nową nadzieję. Minęło czterdzieści lat odkąd dano nam ją pierwszy raz, więc z wielką nostalgią patrzyłam na kilka pokoleń spacerujących po kinie w oczekiwaniu na seans. Ale cóż to było za czekanie!

Wrocławski Fanklub Gwiezdnych Wojen  przybył do Kina Nowe Horyzonty, aby celebrować przedpremierowe święto z resztą fanów. Zabrali ze sobą także zgraję postaci nie z tego świata. Trzy sale, morze ludzi i fale migoczących mieczy świetlnych – wszystko to stworzyło fantastyczny klimat jeszcze na godzinę przed pierwszymi seansami. Ekscytacja rosła z każdą chwilą. Tematyczna wystawa czy retro plakaty powieszone w filmowej księgarni były kolejnym strzałem w dziesiątkę.

Odliczanie

Gdy widownia na sali wspólnie zaczęła odliczać sekundy do rozpoczęcia filmu, ochoczo dołączyłam do chóru głosów i poczułam ciarki jak nigdy wcześniej. Uśmiech nie schodził mi z twarzy – aż do teraz – i podejrzewam, że nie zejdzie jeszcze przez kilka dni. Moje oczekiwania po poprzednich częściach nie były wygórowane. Chciałam się przenieść do dobrze mi znanej rzeczywistości, przywitać się ze starymi znajomymi i powspominać czasy świetności. Tymczasem… wyszłam zachwycona.

Najpierw było wielkie bum

Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi zaczyna się z przytupem, tak jak dobry film powinien: wielki wybuch ma sprawić, by dalsze napięcie wciąż narastało, nie natomiast opadało równomiernie. Fajerwerki fabularne i ekranowe wylatują co jakiś czas, budząc jeszcze większą ekscytację. Tym razem nie mam także żadnych zarzutów do efektów specjalnych.

Choć kulinarne porównania to coś, od czego dobry krytyk powinien stronić, nie umiem się powstrzymać. Warstwa wizualna filmu jest po prostu ucztą dla oczu. Najbardziej doceniam sceny z planety Crait, które, krótko mówiąc, były przepiękne – czerwień tryskająca spod podłoża być może nasuwała skojarzenia z Kill Billem, lecz nie było w tym niczego z parodii gore. Maszyny, statki i broń – były dopracowane co do milimetra.

Śmieszki, śmieszki a żelazko

Mocnym punktem było także ekranowe poczucie humoru, które trafiło w moje gusta. Choć kilka dialogów mogło balansować na kiczowatej granicy, ostatecznie jej nie przekroczyły. Pojawiło się też wiele scen, które bawiły mimo braku słów (żelazko już nigdy nie będzie dla mnie tym samym). Potrafiły to zrobić również sekwencje walki – nie dlatego, że ta wyglądała sztucznie, lecz dzięki sposobom na pokonanie przeciwnika, które zostały zamierzone jako zabawne.

Faux paux

Superbohaterskie rozwiązanie zastosowane w pewnej scenie z Leią było bardzo słabe. Powracające ujęcie na klatę Kylo w pewnej dosyć wzniosłej sekwencji również nie wypadło najlepiej. Jednak są to jedyne nachalności, o których nie mogłam nie wspomnieć. Reszta zatarła się już w mojej pamięci. Ale hej, przecież nie od razu Rzym zbudowano!

Słodkość nad słodkości

Postacie z innych planet to kreacyjne mistrzostwo. Porgi rozczulały, historia kaleczonych Fathierów wzruszała, opiekunki Świątyni Jedi przypominały minionki (ten ich język!), a Vulptexy zachwycały swoim kryształkowym wyglądem. Każda scena z nimi podkreślała więź międzygatunkową, która może rodzić się mimo barier.

Chemia między bohaterami przełożyła się na mocną fabułę. Ich kreacje są przeważnie przekonywujące i różnorodne, a wokół głównej osi powstają równie zajmujące wątki poboczne. Nie sposób się nudzić. Film sam punktował błędy przeszłych produkcji – gdy byłam już pewna, że mogę zanotować w myślach konkretną nielogiczność i zakrzyknąć „A-ha!”, postać na ekranie sama do niej wracała, wytrącając mi argument z ręki i rozwiązując problem.

Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi to dobrze zrealizowana space opera, która odrzuciła wierne do przesady kopiowanie rozwiązań fabularnych poprzednich części. Rian Johnson odnalazł złoty środek między trzymaniem się zasad gatunku a wprowadzaniem świeżości – eksperyment reżysera Breaking Bad uważam więc za udany. Czy to kwestia zbyt niskich wymagań, które mogły sprawić, że to, co przeciętne wydało mi się wybitnie dobre, czy może rzeczywiście twórcy nauczyli się na własnych błędach i stworzyli dzieło godne swoich wiekowych poprzedników? Krytyczna analiza własnych odczuć nie byłaby w tym momencie na moje siły. Pragnęłam pozostać w tym pozytywnym nastroju i podzielić się nim z wami. Niecierpliwie czekam aż sami wybierzecie się do kin, żeby później podzielić się własnymi wrażeniami w komentarzach.

Niech moc będzie z wami!

Więcej zdjęć na stronie Wrocławskiego Fanklubu Gwiezdnych Wojen.


Inne teksty z miesiąca Gwiezdnych Wojen:
Dlaczego kochamy R2-D2 i BB-8
Moja bohaterka jest generałem i Jedi! Gwiezdnowojenne kobiety
Dlaczego nie płaczę po Expanded Universe
Fizyka w „Gwiezdnych Wojnach”, czyli dlaczego naukowcy płaczą, jak je oglądają
Wychowuj zgodnie z Kodeksem Jedi
Operacja się udała, pogrzeb w czwartek – recenzja filmu „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”
Trening Jedi – lista win „The Star Wars Holiday Special”
Muzyczny przewodnik po świecie „Gwiezdnych wojen”
Miecz świetlny, czyli elegancka broń na bardziej cywilizowane czasy

Exit mobile version