Pattinson, śmierć i podatki – czyli dzień jak co dzień na kolonii
W 2050 roku Mickey Barnes, grany przez Pattinsona, i jego przyjaciel Timo uciekają z Ziemi przed bezlitosnym lichwiarzem, zaciągając się na misję kolonizacyjną na lodowej planecie Niflheim. Mickey podejmuje się roli „Wymienialnego” – człowieka do zadań samobójczych, którego klonuje się po każdej śmierci wraz z zachowaniem wspomnień. Prosto, tanio, bezboleśnie (no, prawie).
Podczas podróży zakochuje się w agentce ochrony, pięknej Nashy i wielokrotnie umiera dla celów przyszłej kolonii, między innymi pomagając stworzyć szczepionkę czy badać wpływ promieniowania. Po czterech latach statek dociera na lodową planetę, gdzie Mickey 17 zostaje wysłany do schwytania miejscowych istot zwanych Paskudami, ale wpada w lodową szczelinę. Timo uznaje go za martwego, więc załoga tworzy Mickey’ego 18, tym razem bardziej brutalną i bezkompromisową wersję. Tymczasem Mickey 17 przeżywa dzięki pomocy Paskud i udaje mu się wrócić na statek, gdzie spotyka swojego następcę.
Obaj Mickey’owie próbują ukryć swoje współistnienie, ale sprawy komplikują się, gdy Timo zostaje przyłapany na handlu narkotykami, a dowódca wyprawy Kenneth Marshall, świetnie grany przez Marka Ruffalo, dowiaduje się o istnieniu wielu Mickey’ch. Gdy Paskudy domagają się zwrotu młodego osobnika schwytanego przez ludzi, akcja nabiera zatrważającego tempa. Mickey 18 ostatecznie poświęca się, by ocalić resztę – zabija Marshalla i siebie, spełniając warunki porozumienia z obcymi. Po wszystkim kolonia zawiera pokój z Paskudami, winni zostają ukarani, a Mickey Barnes, już bez numeru, niszczy maszynę do klonowania, kończąc erę „Wymienialnych”.
Witamy na planecie, gdzie nawet estetyka ma depresję
Wizualnie to uczta, pełna zimna, bieli i stali, choć taka, przy której raczej nie czujesz się komfortowo. A i muzyka robi swoje – nie narzuca się, ale potrafi podkreślić przełomowe momenty. To nie jest jednak tylko ładne sci-fi. To film, który, zgodnie z tradycją reżysera, przygląda się boleśnie blisko każdemu systemowi, który traktuje człowieka jak towar.
A mimo to film nie jest przesadnie ciężki. Reżyser przeplata dramat z czarnym humorem w taki sposób, że śmiejesz się z czegoś okropnego i dopiero po chwili orientujesz się, że to było okropne. To film o klonach, ale nie o technologii. Raczej o tym, jak bardzo jesteśmy gotowi się powielać, byleby nas zaakceptowano.
Robert Pattinson, król smutnych, rozczochranych bohaterów, znów w formie. Gra wszystkie wersje Mickey’ego z takim zmęczeniem, że można się zastanawiać, czy to jego bohater jest tak wyczerpany, czy może po prostu aktor też już nie wie, którą wersję siebie ma dziś zagrać. Ale działa. Bo każda kolejna wersja Mickey’ego coś nam pokazuje – jak człowiek może się zmieniać, nawet jeśli ma ten sam kod genetyczny i ten sam okropny kombinezon. Mark Ruffalo idealnie przedstawia przedsiębiorcę megalomana, który chwilami dobitnie wręcz przypominał kogoś z historii współczesnej, zwłaszcza gdy na ekranie pojawili się jego fani w czerwonych czapkach z daszkiem. Zarówno Toni Colette, odtwórczyni roli Ylfy Marshall, jak i Naomi Ackie, grająca Nashę, były świetne, każda na swój sposób. Trzeba im oddać, że często kradły sceny swoim męskim partnerom, co było też w pewien sposób symboliczne, biorąc pod uwagę, że w swoich filmowych związkach były tymi silniejszymi, pociągającymi za sznurki.
Ile wersji siebie trzeba, żeby przeżyć jeden dzień?
Czy wszystko działa? No, nie do końca. Czasem film się zapętla (ale to może specjalnie, w końcu temat klonów), a wiele postaci drugoplanowych ma tyle charyzmy, co instrukcja obsługi drukarki. Czuć też, że scenariusz chciał powiedzieć wszystko – o tożsamości, o pracy, o systemie, o człowieczeństwie – i momentami się to wszystko zderza.
Mimo wszystko, ten film i tak działa. Nie dlatego, że jest idealny, tylko dlatego, że jest szczery. Bong Joon-ho ma coś do powiedzenia i mówi to po swojemu – czasem z ironią, czasem przez śmiech, czasem naprawdę boleśnie. To nie jest kolejny „ładny sci-fi o chłopaku, który ratuje wszechświat”, tylko historia gościa, który po prostu chciał być traktowany po ludzku, jak człowiek.
Bardzo ciekawy był też motyw obsesji Ylfy na temat sosów. Po głębszym zastanowieniu wyraźnie widać, co autor miał na myśli. Sosy w tym wypadku służą jako symbol wyższej klasy społecznej, ponieważ nie są niezbędne w posiłku, są tylko dodatkiem, luksusem. Ylfa jednak podchodzi do nich w sposób pusty, zamiast tworzyć skomplikowane smakowe kreacje, po prostu miksuje przypadkowe składniki. Pokazuje nam to, że jej klasa i szyk są powierzchowne, przeciętne i niewyszukane.
Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy sieci kin Cinema City.