Zróbmy więc imprezę, jakiej nie przeżył nikt
No, dobrze, imprezę ktoś przeżyje, jedna ktosia — kiedyś dziennikarka muzyczna, dzisiaj pani od ubezpieczeń. Jej uporządkowany, drobnomieszczański świat właśnie się skończył, nie ma męża, przyjaciółek, rodziców ani kumpla z dzieciństwa. Nikogo innego też zresztą nie ma, tylko puste ulice i trupy powoli rozkładające się w mieszkaniach. Co właściwie robi się w takiej sytuacji?
Imprezę, wiadomo. Wciąż jest prąd, w sklepowych lodówkach można znaleźć cuda, a półki w monopolowych to prawdziwy skarbiec. Że nie wspomnę o aptekach — cokolwiek dotąd było na receptę i nielegalne, teraz po prostu należy do jedynej ocalałej. Trzeba tylko znaleźć metę i niech żyje bal!
Bohaterka Ostatniej na imprezie nie jest dzielna ani zaradna, usiłuje poradzić sobie z końcem świata tak, jak cywilizowany mieszczuch reaguje na większość problemów – zresetować się w najbardziej ostateczny piąteczek na Ziemi. Łatwo ją w tym wszystkim zrozumieć, nawet jeśli sami mamy nadzieję, że postąpilibyśmy inaczej. A chociaż na mniejszą skalę. Przecież patrzymy na wielką stypę po całym, dość chyba udanym, życiu.
Piekło to inni
Powoli okaże się, że przed zarazą wcale nie było tak znowu dobrze. W pracy prześladowania, nuda i niespełnienie, w domu konieczność bycia idealną dla męża. Wielka miłość? Podobno, choć wątpię. To może chociaż wielka przyjaźń? I to niekoniecznie. Krótko mówiąc, bohaterka i narratorka tego pamiętnika stopniowo orientuje się, jak bardzo spaprała sprawę. Jak źle było jej w otoczeniu wszystkich tych ludzi, którzy wiecznie czegoś oczekiwali, chcieli, wyznaczali normy i zasady. Teraz wreszcie może łazić bez makijażu w starych dresach.
Pod względem diagnoz społeczno-psychologicznych książka Bethany Clift jest… naiwna. Możemy to zwalić na problemy narratorki, której poziom samoświadomości i odpowiedzialności za siebie przeraziłby niejednego chomika. Nawet Bridget Jones poradziłaby sobie z zagładą ludzkości lepiej; na pewno zaserwowałaby czytelnikowi mniej wyparcia, a relacje międzyludzkie w jej wykonaniu rzeczywiście opierałyby się na pozytywnych emocjach. Jak słyszycie, szybko straciłam sympatię do jedynej ocalałej Brytyjki i do końca książki dojechałam już wyłącznie z recenzenckiego obowiązku.
Nowy początek musi być
Ostatnia na imprezie bardzo szybko przestaje opowiadać o życiu po zniknięciu wszystkich ludzi, przerzuca się za to na wspominanie paskudnego korpo i fasadowego związku bohaterki. Narratorka wspomina lunche, spotkania biznesowe, powolny rozpad małżeństwa i więzi rodzinnych. Mamy tu do czynienia z bierną postacią pierwszoplanową, osobą bez właściwości, za którą wszelkie decyzje podejmują inni — więc to oni są winni fatalnej jakości jej życia. Czy tego właśnie szukamy w postapo? Ja na pewno nie.
Pod koniec książki nawet nasza imprezowa laska musi zacząć się ogarniać i jakoś organizować sobie życie. Upadek cywilizowanego świata zacznie przypominać agroturystykę z daleka od wszystkich tych paskudnych ludzi, którzy narzucali bohaterce swoją wolę. Ale to jeszcze nie wszystko! Czeka was hiperdramatyczne odkrycie i sytuacje zagrożenia życia oraz wielkiego heroizmu. Ponieważ nastąpiła zmiana… Nie chcę spojlować, ale w zakończeniu powieści Clift korzysta z wszelkich klisz kojarzonych z literaturą obyczajową. Nie mówi przy tym niczego nowego o byciu człowiekiem czy kobietą.
Być może postawienie na narrację pierwszoosobową było błędem pisarki, bo nie mogła zdystansować się do ograniczeń i naiwności swojej bohaterki. A może to właśnie jest komunikat — ta dziewczyna ma rację w swojej ocenie życia przez wyginięciem ludzi. Książka nie daje nam podstaw, by sądzić inaczej, zatrzymam się więc na tej diagnozie, nie dodając do tekstu nadmiarowych interpretacji. Clift korzysta z gatunku postapo, żeby jej narratorka mogła zrobić sobie wakacje od wszystkich i odkryć siebie, do tego w sposób pozbawiony dystansu i humoru. Lepiej obejrzeć 28 dni później, tam przynajmniej poczujecie brytyjski klimat.