Wydawać by się mogło, że kina osiągnęły już swój kres, zmieniając się w świątynie rozrywki, a modyfikacje sal to ich jedyny krok naprzód w ulepszaniu samego doświadczenia filmowego. Jednak od 3D głowa boli jak po łomocie Mjölnirem, w IMAX-ie można dostać oczopląsu, a z seansów oferujących doświadczenia na żywo w 4DX czy 5D wychodzi się mokrym i z rozwichrzoną fryzurą, ale wytrzęsionym i już bez cellulitu. Na ratunek kulturze kinowej przychodzi jednak aktor James Corden ze swoim nowatorskim autorskim pomysłem – formułą 4D! Na swój eksperymentalny warsztat wziął fabułę najnowszego filmu ze stajni Marvela: Thor: Ragnarok.
Trójkąt live
Jego metodę można wpisać w triadę: narrator-aktorzy-widownia – interakcja bowiem odbywa się w każdą stronę. Ważną cechą jest operowanie zwrotem akcji-live, czyli niespodzianką, która wytrąca widza z jego strefy komfortu i podglądacza, a do tego w dalszym swoim rozwoju pozwala mu namacalnie sprawdzić fikcyjną rzeczywistość – na przykład poprzez zainicjowanie pocałunku z Hulkiem. To całkiem nowy poziom doświadczania!
Przekonajcie się sami:
Z jednej strony Cordenowi można zarzucić powielanie schematów, znaleźliby się też krytycy, którzy posłużyliby się nawet słowem: plagiat, lecz z drugiej dostrzegam w tym zamierzoną autoironię. Twórca miesza style, świat wyobrażony i rzeczywistość (zaanonsowanie imieniem aktorki zamiast postaci przez nią granej – wybitnie sprytny wybieg!), lecz nie kpi z bohaterszczyzny, oto idealni herosi poprzez swoją nieporadność zyskują rys prawdziwości. I są w stanie budować całkiem nową relację z fanami.
Zero defenestracji
Gatunkowo mamy tu do czynienia z komedią, technicznie z niskobudżetowym show krótkometrażowym. Jednak ten brak inwestycji w efekty specjalne pozostawia miejsce dla kreatywności uczestniczących w występie na żywo. Ale co najważniejsze, pozwala także widzowi na wgląd w kulisy powstawania opowieści filmowej: oto uświadamia on sobie, że niektóre rozwiązania są kwestią przypadku, nagłego impulsu, że nie ma czasu na wyrzucenie kogoś przez okno za zbyt proste pomysły.
Napijmy się ze źródła
Trzeba też zaznaczyć, że James Corden to twórca obracający na swoją korzyść małe fundusze, w związku z czym towarzyszy mu przekonanie o własnej wielkości. Obeznany jest w historii kina, sięga po multiśrodki, nie boi się kontrowersji, bazuje na naturszczykowym charakterze gry aktorskiej i prostych komunikatach. Obrabia surowy materiał na surowo, nie bawi się w pryskanie wodą w twarz ani wielkoformatową dominację ekranów. Ad fontes, powrót do źródeł – ten motyw zdaje się być hasłem przewodnim jego projektu. To trochę jak z artystami, którzy nauczeni już podstaw wiernego odwzorowywania oryginałów i rzeczywistości, mogą wreszcie puścić wodzę fantazji. Starczy spojrzeć na przemiany w twórczości Picassa.
Zastanowić się jednak trzeba, dlaczego padło akurat na ostatnią część Thora. Czy poprzednie odsłony nie potrzebowały bardziej tego humoru i powiewu świeżości? A może właśnie przez nastrój przytłaczającego patetyzmu nie zostawiały miejsca dla readaptacji?
A może po prostu obsady poprzednich części chciały większej gaży.
Pewnie tak.
Na stówę.