Dla tych, którzy podobnie jak ja zaczęli od drugiego tomu i potem przeczytali pierwszy, mam małą wskazówkę: Radiant Black to mieszanka Power Rangers i The Boys, z dodatkiem błyskotliwego scenariusza autorstwa Kyle’a Higginsa (znanego z Nightwinga z New 52 oraz startu serii Mighty Morphin Power Rangers w Boom! Studios). Wyszło coś młodzieżowego, świeżego i miejscami dziwnego, mrocznego i wulgarnego. Niezły twór!
Kosmicze rozdarcie millenialsa
Seria zaczyna się od Nathana – przeżywającego życiowy kryzys millennialsa, który wraca do rodziców z marzeniami o karierze pisarza. Przypadkiem natrafia na miniaturową czarną dziurę, która daje mu nadludzkie moce i przemienia w Radiant Blacka. Niestety, niedługo potem trafia do szpitala, a jego dość arogancki przyjaciel Marshall przejmuje jego rolę jako nowy Radiant… to taki skrót.
Z kolei tom drugi Radiant Black rozpoczyna się od potężnej bitwy pomiędzy wszystkimi obdarzonymi mocą Radiantami, stanowiąc bezpośrednią kontynuację cliffhangera z finału poprzedniej części. Podczas gdy tom pierwszy skupiał się na budowaniu tożsamości nowoczesnego superbohatera, tutaj na pierwszy plan wysuwa się formowanie nowej drużyny herosów. Jest to ciekawe i ukazuje, że póki co w Polsce jeszcze mało wiemy o powstającym Massive-Verse, ale ten nowy twór ma potencjał.
W ramach Massive-Verse znajdziemy takie tytuły jak: Radiant Red, Rogue Sun, Inferno Girl Red czy The Dead Lucky – wszystkie powiązane tematycznie i fabularnie z Radiant Black, które łączy przede wszystkim narracyjne podejście: nowoczesne, często auto refleksyjne spojrzenie na mit superbohatera – co w Radiant Black jest na pierwszym planie.
W całości siła
O ile jeszcze tom drugi wraz z pierwszym bronią się oryginalnością, tak oddzielony od pierwszego tomu, drugi jest kompletnie spłycony. I nie tylko przez to, że nie rozumie się poprzednich wątków, bo można to jakoś przeżyć, ale z zupełnie innych powodów. Historia składa się głównie z nudnej, bezcelowej bijatyki między bohaterami, gdzie brak jakiejkolwiek głębi.
Przez fakt, że Nathan dążył do zostania pisarzem i zapadł w śpiączkę, teraz, cała uwaga skupia się na Marshallu, jego nudnym, niezbyt interesującym życiu. Postać Marshalla nie wzbudza sympatii, a jego obsesja na punkcie zdobycia popularności jako Radiant Black jest irytująca, choć miejscami emocje jakie mu towarzyszą potrafią zainteresować. Dodatkowo Higgins dorzuca zbędne odniesienia do swojej nieudanej serii C.O.W.L., ale Polski czytelnik tego nie zrozumie….
Nowi bohaterowie, jak Radiant Pink, nie wnoszą nic ciekawego do fabuły, a ich genezy są zwyczajnie nieinspirujące. Cała ta część serii porzuca to, co czyniło pierwszą książkę wyjątkową i zamiast próbować czegoś świeżego, stawia na wyświechtane tropy gatunkowe.
Pewnego rodzaju pocieszeniem, na tzw. “otarcie łez” jest warstwa graficzna, która przypomina statyczny rozbłysk w uniwersum Marvela. Prace artysty Marcelo Costy przywodzą na myśl Ryana Ottleya (znanego chocby z Amazing Spider-Man Nicka Spencera). To dodaje poczucia znajomości komiksowi, co naprawdę działa na jego korzyść, gdy artysta ten przenosi typowe schematy, jak teleportowanie się z pola bitwy. Costa też świetnie poradził sobie z tym, z czym problem mieli twórcy Spider-Mana czy Deadpoola – znalezieniem sposobu, aby postacie wyrażały emocje przez swoje hełmy, a duże wykorzystanie kolorowych oczu Radiantów, czy gra światłem mogła to umożliwić.