Śpiewać każdy może
Nie jestem fanem pierwszego filmu o Jokerze. Uważam, że stał się on kultowy pomimo Todda Phillipsa (reżyser i scenarzysta), a nie dzięki niemu. W „jedynce” kulejącą historię ratował Joaquin Phoenix, który był gotów poświęcić niemal wszystko, byle tylko film z jego udziałem nie okazał się kinową klapą. Wtedy się udało. Niestety Phillips niczego się nie nauczył i wpadł na pomysł kontynuacji historii Flecka. Wracamy do Gotham (a może wcale nie, ale o tym trochę później) gdzie widzimy powolną egzystencję tytułowego Jokera. Jest on człowiekiem złamanym, ale do czasu. Tutaj wszelkie ukłony dla Joaquina, znów jest świetny, jednak tym razem jego wysiłek pójdzie na marne.
Tak naprawdę cała historia zaczyna się w momencie, kiedy jeden ze strażników (grany przez Brendana Gleesona) odkrywa w sobie pasję do śpiewania, ale żeby móc ją realizować potrzebuje wymówki w postaci Arthura. Odrobinę to niedorzeczne, ale na tym etapie jeszcze można spodziewać się jakichś twistów w stylu pierwszego Jokera. Być może to wszystko jest wyobraźnia Arthura – to by naprawdę wiele wyjaśniało.
Na ten moment mamy jednak powolny film wypełniony całą masą smętnie snutych pod nosem piosenek. Film, który niczego nie wyjaśnia i póki co nie próbuje być niczym głębszym. To oczywiście się zmieni, ujawni tutaj pewne poważne przesłanie, ale pojawi się ono na tyle późno i będzie przykryte taką masą nieudolnych scen, że nie wybrzmi nawet w małym procencie.
Gaga się stara, ale Harley to pomyłka
Gdyby tylko Phillips poszedł w sprawdzone rozwiązanie. Gdyby zrobił z Quinn psychiatrę, która ma dostęp do Flecka, która jest nim autentycznie zafascynowana i chce wydobyć z niego prawdziwego Jokera. On jednak postanawia widza oszukać. No, chyba że robi to kto inny. W oficjalnym opisie filmu widnieje bowiem wzmianka, iż Harley jest „psychiatrą w szpitalu Arkham, która zakochuje się w tajemniczym pacjencie”. Jednak nic bardziej mylnego.
Postać grana przez Gagę to największa abstrakcja tego filmu. Jest ona kobietą tak nierzeczywistą, że zwyczajnie nie może być prawdziwa. No bo jak wytłumaczyć jej intymną wizytę w celi Flecka, do której nikt nie ma wstępu? Nawet pani adwokat musi spotykać się z nim w oddalonym o kilkadziesiąt metrów budynku. Tymczasem Harley wchodzi jak do siebie i robi, co jej się żywnie podoba. Czemu tak się dzieje? No bo tego wymagał scenariusz.
Gaga naprawdę daje z siebie wszystko. Gra doskonale, śpiewa pięknie mimo naprawdę ubogiego repertuaru, jaki daje jej reżyser. Stara się, by jej postać miała głębię, by nie była nijaka. Tymczasem Todd Phillips z lubością rzuca swoim dwóm wielkim gwiazdom kolejne kłody pod nogi. Bo scenariusz nie powala w praktycznie żadnym momencie. Powieka zaczyna opadać. Widz przysypia. Rozpoczyna się proces, który w telewizji jest nazywany „procesem stulecia”.
Joker jako gwiazda, Harley to groupie
Nie można odmówić temu filmowi, że ma do przekazania pewne ważne prawdy. Pierwszą z nich jest to, że ludzie kochają bandytów. Robią z nich gwiazdy, chcą ich widzieć na ekranach telewizorów. Dziennikarze chcą być jak najbliżej oskarżonego, chcą wywiadów, zdjęć, interakcji. Nie ma więc nic nadzwyczajnego w tym, że Arthur Fleck zaczyna wierzyć, że jest przez ludzi kochany. Nie Joker, tylko on – zwykły śmiertelnik, przeciętniak wybuchający śmiechem, kiedy się zdenerwuje.
I gdyby reżyser skupił się właśnie na tym, gdyby ten film był dramatem, może nawet sądowym, wypełnionym wspaniałą grą Phoenixa. Jednak Todd Phillips nie chce być nudny. Chce stworzyć coś oryginalnego, tylko kompletnie nie wie, co robi. Totalnie się gubi, zatraca się w głupich pomysłach i wydaje na świat jeden z najgorszych filmów tego roku.
Pozytywów można dostrzec wiele, tylko trzeba się do nich przebijać. Mniej wytrwały widz zwyczajnie odpuści. Nie po to przyszedł na seans, żeby się męczyć rozkładając każdą scenę na czynniki pierwsze i odrzucając to, co zbędne, by zrozumieć zamysł twórcy.
Niestety, nie ma jak cieszyć się zniuansowaną grą między Arthurem a Harley. Nie ma jak zastanowić się nad tym, co ona właściwie z nim robi, jak bardzo chce wydobyć z niego jego mordercze oblicze, psychopatę gotowego zabijać ludzi. Kolejne etapy tego, jak bardzo izoluje go od świata, nikną w zalewie scen zupełnie niepotrzebnych, rozciągniętych ponad miarę.
I choć przesłuchanie Garego przez Jokera wypada świetnie, to jest to jednorazowy wystrzał. A właśnie tak powinien wyglądać cały film. To powinien być musical połączony z czarną komedią z absurdalną przesadą. Jeśli Todd Phillips chciał zaprezentować to w takiej formie, powinien po prostu dodać mrok i przemoc do filmu Maska, przerobić go na modłę Gotham (czy Nowego Yorku?).
Problem z miastem i podsumowanie
Podczas odczytywania wyroku pani ławnik mówi, że występuje w imieniu mieszkańców Stanu Nowy Jork. Czy jest to zamierzone? Nie wiem. Czy jest to sugestia, że Gotham zajęło miejsce Wielkiego Jabłka, lecz nie zmieniała się nazwa stanu. Dziwna sprawa, ale chyba nigdy w żadnym filmie z uniwersum DC, nie mieliśmy choćby małej poszlaki, że Gotham to po prostu nasz Nowy Jork. Oczywiście te miasta są bardzo do siebie podobne, ale jednak Gotham jest miastem fikcyjnym o historii zupełnie innej niż ta Nowego Jorku.
Na sam koniec wspomnę jeszcze o Harveyu Dencie, który oskarża Arthura Flecka. Prowadzi on tę sprawę w sposób totalnie nieumiejętny. Pyta wszystkich świadków praktycznie o to samo, zdecydowanie przegrywa z panią adwokat, obrończynią Jokera (swoją drogą kto opłacał jej usługi?). W ogóle postaci drugoplanowe to kolejny ogromny problem tej produkcji. Produkcji, która jak widać, nie broni się praktycznie niczym. Dodatkowo jeszcze ma dziwną nic niewznoszącą końcówkę. Niby nawiązanie do pierwszej części. Coś w stylu ucznia, który nie chce być już w cieniu swojego wielkiego mistrza.
Zmarnowano tutaj wielki potencjał dwójki wspaniałych aktorów. Tylko dlatego, że reżyser bez doświadczenia w musicalach, bez podstawowej wiedzy czym ten gatunek jest, postanowił zaeksperymentować na żywym organizmie. Ostatecznie operacja zupełnie się nie udała. Zakończyła się wielką klęską.