Moje dotychczasowe przygody ze scenariuszami Joe Hilla wspominam bardzo dobrze. Takie Locke and Key, czyli połączenie tematów znanych z twórczości ojca (Stephena Kinga) z kreatywnie potraktowanym motywem tajemniczych kluczy, to jeden z najciekawszych komiksowych horrorów, z jakimi miałem styczność. Równie przyjemnie czytało mi się Kosz pełen głów , czyli pierwszy z tytułów powstałych w ramach nowego imprintu DC: Hill House Comics. Stąd moje zaciekawienie Tonią, inną historią z tej serii, gdzie Hill skorzystał z pomocy rysownika Stuarta Immonena. Niestety, tym razem powstało dzieło, w którym próżno szukać jakiejkolwiek oryginalności, a znane elementy zostały potraktowane po macoszemu.
Rokoko
Toń przypomina swoją konstrukcją typowy horror/film akcji z lat osiemdziesiątych/dziewięćdziesiątych. W 1983 roku wyposażony w najnowocześniejszą technikę statek badawczo-wiertniczy „Derleth”, przepada bez wieści w pobliżu kręgu polarnego. Do czasu, gdy kilkadziesiąt lat później wychwycony zostaje tajemniczy sygnał ratunkowy nadany z zaginionego okrętu. By odkryć tajemnicę, koncern naftowy Rococo wysyła swojego przedstawiciela Davida Lacome’a oraz ekipę ratunkową braci Carpenter (aż chciałoby się rzec do Hilla: „I see what you did there”). Okazuje się, że statek widmo powrócił razem z załogą, która nie tylko zachowuje się podejrzanie, ale też przez czterdzieści lat nie postarzała się o dzień. A to tylko początek tajemnic czekających od tysiącleci na dnie oceanu.
Nie ma fal
Wśród dodatków na końcu tomu znaleźć można e-mail Hilla do Immonena, gdzie scenarzysta wykłada swój pomysł na fabułę Toni. Padają tam takie słowa: „ta historia nie zdobędzie dla nas nagród za artyzm i wyrafinowanie. Ale może zdobyć nam czytelników, co jeszcze lepsze”. W moim przypadku ostatnie zdanie okazało się nietrafione. Hill chciał oddać hołd Carpenterowi i innym twórcom kultowych horrorów z przeszłości, ale poszedł w tym o krok za daleko, gdyż zabrakło tutaj jakiegokolwiek kreatywnego elementu. Jest to o tyle dziwne, że we wspomnianym mailu zarys pierwotnej Toni miał ciekawszy pomysł na wykorzystanie motywów z mitologii Lovecrafta, z którego ostatecznie jednak nie skorzystano. W finalnej wersji mitologia Cthulhu wypada blado. Doceniam wprowadzenie wieloszczetów, gdyż za mało ich w popkulturze (liczę, że dorównają kiedyś popularnością choćby takim niesporczakom), choć nie jest wyjaśnione, czy są one przybyszami z kosmosu, czy jedynie obcy je wykorzystują. Dodatkowo w pewnym momencie pojawić się muszą macki. Nuda.
W komiksie wykorzystane są też pewne tropy matematyczne, jednak ich wykonanie również studzi zapał. Rozbitkowie z „Derletha” mają wiedzę niedostępną dla ludzkości. Wprost powiedziane jest wręcz, że udało im się zapisać liczbę Pi do samego końca, choć obecnie znamy jej wartość do… 22,5 bilionów miejsc po przecinku. Sam zapis tak potwornie długiego ciągu wymagałby niesamowitych ilości wolnego miejsca. Gdyby to jeszcze prowadziło do jakiejkolwiek konkluzji, gdyby matematyka przynosiła jakieś rozwiązanie fabularne… Nic z tego, magię liczb potraktowano tylko jako efektowny (?) bajer. Serie losowych liczb pojawiają się także na okładkach, a dodatkowym smaczkiem jest podmienianie liter w nazwiskach autorów na symbole matematyczne. Ostatecznie również nie służy to żadnemu konkretnemu celowi. To, co wypadało cool (pun intended) na papierze, okazało się jedynie zmarnowanym potencjałem na coś ciekawszego. Już kartkówki z matematyki w czasach liceum potrafiły budzić większą grozę niż to, co zaprezentował Hill.
Ale to już było
Lacome (wyglądający wypisz, wymaluj jak Paul Giamatti – zawsze bawiły mnie takie zabiegi) to najkorporacyjniejszy z korporacyjnych dupków – istota pozbawiona jakiejkolwiek moralności, dla której liczy się tylko zysk. Kapitan Carpenter (trudno o bardziej siermiężne mruganie okiem do czytelnika) to twardziel, będący w stanie poświęcić wszystko dla dobra swojej załogi. Ze wszystkich ludzkich bohaterów najlepiej wypada Russell, który został obdarowany przez upiorną załogę Derletha walkmanem pozwalającym na czytanie w myślach. Wśród pozostałych pojawia się też „tokenowa” kobieta w postaci dzielnej biolog, milczący wielkolud czy wyszczekany mądrala – jednak wypadają oni bardzo jednowymiarowo i nie wychodzą poza schemat typowy dla gatunku. Do załogi należy jeszcze kilka osób, ale ich rola ogranicza się jedynie do bycia mięsem armatnim, bo to horror, więc ktoś musi brutalnie zginać – tylko że czytelnikowi niezaznajomionemu z tymi postaciami jest wszystko bardzo jedno. Pochwalę za to Hilla, że rozbitkowie ze statku sprzed lat nie stanowią typowych zombie i są obdarzeni inteligencją. Wiąże się też z nimi pewien twist (jedyny taki w fabule), którego odkrycie pozostawiam już czytelnikowi.
To nie jest nowa fala
Stuarta Immonena cenię bardzo za jego rysunki w kapitalnym Nextwave: Agents of H.A.T.E. (Egmoncie, wydasz to kiedyś po polsku?), gdzie roiło się od zwariowanych i szalenie kreatywnych pomysłów. Tam jednak pole do popisu dawał scenariusz, który tutaj niedomaga. Stąd warstwa graficzna w Toni nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, typowa amerykańska szkoła rysunku, nieprzystająca zbyt dobrze do horrorowych tonów. To samo mogę powiedzieć o kolorach Dave’a Stewarta – kompetentne, lecz pozbawione mroku i niepokoju. Komiks nie przynosi też wspomnianej we wstępie ochłody; pomimo że gros akcji toczy się na kole podbiegunowym, to mróz nie jest odpowiednio zaprezentowany.
Płycizna
Na papierze wszystko wypadało ciekawie – przeniesienie mitologii Cthulhu do współczesności, liczne nawiązania do Carpentera (w tym do najlepszego horroru wszech czasów – Coś. Nie zapraszam do dyskusji), czy w końcu wplecenie w to wszystko matematyki. Jednak Hill połączył to wszystko na pół gwizdka, przez co zamiast ciekawego miksu powstał komiks bez pomysłu i bez polotu. Rzecz do przeczytania i natychmiastowego zapomnienia. Lepiej spędzi się czas, czytając Lovecrafta, oglądając filmy Carpentera, czy po prostu rozwiązując sudoku.