Na polskiej scenie literatury fantastycznej niespełna dwa lata temu pojawił się nowy autor, piszący między innymi w duchu słowiańszczyzny, demonologii oraz prastarych wierzeń. Na fali sławy Wiedźmina obecność takich dzieł jest u nas jak najbardziej uzasadniona i pożądana. Szczególnie, kiedy dzieło jest tak dobre!
„Choły to ostatnie miejsce, w którym człowiek szukałby czegoś ciekawego”
Pieśni Chołów to pierwsza wydana powieść Macieja Głowackiego. Wielu zarzuca mu brak pisarskiej wprawy i nierozwijanie wątków – z czym sama nie mogę się zgodzić. Pomimo młodego wieku autora, naprawdę nie wiem, o jakim braku wprawy mowa. Tak styl, jak i prowadzenie akcji są u pisarza na wysokim poziomie, a fabuła niemal wchłania czytelnika.
Akcja rozpoczyna się w 1980 roku w izbie jednego z domów we wsi Choły. W prologu jesteśmy świadkami makabrycznej sceny, w której młoda matka, targana emocjami, wrzuca niemowlę do pieca.
Po pewnym czasie do Chołów przybywa główny bohater powieści, doktor Jerzy Drozd, psycholog, któremu zlecono zbadanie sytuacji we wsi. Tu narracja zmienia się w pierwszoosobową, niby pamiętnik. I choć z prologu wiemy, że morderstwo dziecka miało niejednego świadka, to jednak dużo czasu zajmie doktorowi dotarcie do choćby cienia powodu, dla którego kobieta zdecydowała się zabić własnego potomka. Nim odkryje, że niemowlę było demonem, podmienionym przez leśne monstrum, wiele się wydarzy…
Zaskakujące połączenie dwóch światów
Rozpoczynając lekturę, nie miałam pojęcia, o czym jest powieść. Nie czytałam wcześniej jej opisów, nie wiedziałam nic o autorze. Nie pamiętam nawet do końca, jak trafiła na mój ekran. Jest bowiem wydana w formie elektronicznej, co ma swoje plusy i minusy. Niewątpliwą zaletą jest jej dostępność: można ją pobrać za darmo ze strony autora. Ja należę jednak do licznego grona osób, którzy wolą „analogowe” wersje książek. Ponadto, korekta jakby zeszła tutaj na dalszy plan i pozostawia wiele do życzenia. Przypadkiem jednak zaczęłam ją czytać i absolutnie się wkręciłam. Już od pierwszych stron klimat jest ujmujący, przerażający i tajemniczy.
Brak wiedzy o tym, co tak naprawdę wpadło mi w ręce, pozwolił mi dużo bardziej cieszyć się książką i o wiele mocniej zaskoczyć. To dlatego, że przez niemal połowę powieści odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia z kryminałem, nie fantasy. Doktor kwateruje się w domku po zmarłym wioskowym pijaku i rozpoczyna swoje śledztwo. Coraz częściej dzieją się wokół niego podejrzane rzeczy, a mieszkańcy nie ufają mu i nie chcą z nim rozmawiać. Elementy fantastyczne pojawiają się wówczas tylko jako wierzenia lokalsów. Szokujące było dla mnie zatarcie granic między dwoma światami: światem wierzeń i światem rzeczywistym, które mniej więcej w połowie akcji się splatają. Jednocześnie tempo fabuły bardzo przyspiesza i dostarcza mnóstwa emocji, jest przepełniona zaskakującymi zwrotami. Jeszcze przez chwilę zastanawiamy się, czy doktor nie zbzikował. Nie, jednak nie, to się dzieje. Nagle przenosimy się w niezwykle mocno zarysowany, niesamowicie fantastyczny świat.
Bogactwo szczegółów i trolling
Pomagają w tym liczne, bardzo dokładne i szczegółowe opisy natury, zjawisk, postaci, przedmiotów. To kolejny dowód kunsztu młodego pisarza. Czytelnikowi niezwykle łatwo jest przenieść się do stworzonego przez niego uniwersum, bo bez trudu można sobie je zwizualizować.
Poza szeroko zarysowanymi postaciami ludzi, świetnie wykreowane są też demony lasu. Stąd moje wcześniejsze nawiązanie do Wiedźmina. Potwory, jakie nasz bohater spotyka w lesie, łudząco przypominają te z bestiariusza Sapkowskiego. Kto jeszcze, czytając o Krzykaczu, miał przed oczami podłączonego kablami do serca lasu leszego? Pokuszę się nawet o odniesienie do twórczości J.K. Rowling – gdy pojawia się Latarnik, zapada ciemność i wszechobecny strach. Też pomyśleliście o dementorach? A drzewa, pomagające Jerzemu przedostać się przez jezioro – gdyby mówiły, to czy nie miałyby głosu entów?
Także sceny walk z potwornymi siłami są niezwykle szczegółowe, obrazowe, bardzo emocjonujące. Mamy wrażenie oglądania abstrakcyjnego filmu akcji. Czujemy beznadziejność sytuacji, oczekujemy czyjejś śmierci, porażki, aż nagle wszystko się zmienia i wstępuje w nas nadzieja.
Autor lubuje się także we wplataniu w wątki fabularne swego rodzaju easter eggów, albo po prostu memów. Sam siebie określa zresztą mianem „memiarza”. I tak w czasie walki, a raczej obrony przed Latarnikiem, nasz bohater – nieprzejawiający dotąd zapędów religijnych – zaczyna śpiewać kościelną pieśń, dobrze wszystkim w Polsce znaną Barkę. Jedni się oburzą, wezmą to za potwarz, inni przyznają, że w obliczu śmierci pozostaje się modlić; jeszcze inni ze śmiechem zachwycą się pięknie wplecionym absurdem. Chyba już trochę zdradziłam, do której grupy należę. Przyznać trzeba, że Głowacki trochę nas trolluje i nie pozostawia obojętnymi. Tak czy inaczej, scena ta ujawnia wysoce rozwiniętą umiejętność manipulacji środkami stylistycznymi: mamy dramatyczne przedstawienie zagrożenia życia przez potwora z zaświatów, a jednak sprowadzeni zostajemy do naszej własnej rzeczywistości. Aż chce się zapytać – czy gdzieś w naszym kraju naprawdę jest wioska na wzór Chołów, w której możemy podróżować między poziomami rzeczywistości? Może gdy zapuszczamy się głęboko w las, z ukrycia naprawdę obserwują nas Cisi? Może – tak jak Drozd – drwiąc z zabobonów, w rzeczywistości wyśmiewaliśmy prawdę?
Zarzuca się pisarzowi, że główny bohater jest trochę nijaki – zagubiony, targany emocjami i niepewnościami, momentami sam „nie wie, jak się ma”. Z początku średnio go lubimy. Mam jednak wrażenie, że to zamierzony zabieg autora: czy nie każdy bywa zagubiony, targany emocjami, niepewny siebie? Autor zmusza nas do przemyśleń nad tym, jak sami zachowalibyśmy się na miejscu doktora. Poza tym, w miarę rozwoju fabuły, Jerzy Drozd nabiera jednak charakteru. Rozwija się w nim rosnąca determinacja do walki z nadprzyrodzonymi mocami, pewność swoich zamierzeń, a nawet szlachetna chęć zaszczepienia wśród mieszkańców Chołów wiary w odzyskanie przez nich wolności. W końcu sam prowadzi ich ku zwycięstwu, stając się liderem, zagrzewającym do walki z ciemnymi siłami przyrody. Tak nie zachowuje się bohater nijaki.
Powieść jest przez czytelników oceniana bardzo dwojako: niewiele więcej jest osób uważających ją za doskonałą od tych dających jej najniższe noty. Mnie zdecydowanie bardziej po drodze z tymi pierwszymi. Dzieło niewątpliwie wzbudza całą paletę emocji wśród jego odbiorców. To trochę tak, jakby Głowacki chciał nam powiedzieć: love me or hate me!