Pierwsza część TO była w moim odczuciu jednym z tych filmów, których lepiej nie oglądać dla własnego spokoju przed snem. Pennywise w wykonaniu Skarsgårda to bez wątpienia jedna z mocniejszych kreacji, której lepiej nie wspominać, kiedy nieopatrznie przebudzicie się w środku nocy, a zegar akurat wybije trzecią. Jak jednak na tym tle wypada drugi rozdział tej historii? Przekonajmy się.
Stephen King jest bez wątpienia autorem niezwykle wprawionym w swoim fachu. Spod jego pióra wyszło mnóstwo książek, z czego zdecydowana większość raczej nie sprawdzi się przy usypianiu dzieci. Śmiem twierdzić, że wielu dorosłych także mogłoby nabawić się problemów ze snem po kontakcie z prozą Kinga. Powiedzmy sobie szczerze, określenie „mistrz horrorów” nie wzięło się znikąd. Nic zatem dziwnego, że ilość ekranizacji jego tekstów może przyprawić niejednego pisarza o palący ból niezbyt szlachetnej części ciała. To oraz jego ekranizacja również mogą stanowić obiekt zazdrości szerokiego grona autorów.
Pierwsza część wprowadza nas do niewielkiego miasteczka w stanie Maine, gdzie niezbyt wesoły klaun Pennywise dręczy miejscową ludność, a w szczególności dzieci. Nie bez przyczyny użyłem w tym wypadku słowa „dręczy”, gdyż w pierwszym rozdziale tej historii główny antagonista stanowi w moim odczuciu uosobienie zła. Pennywise jest oprawcą, który czerpie siłę ze strachu swoich ofiar, szczując je przy wykorzystaniu ich największych słabości. Tak skonstruowana postać była naprawdę ciekawą odskocznią od całej rzeszy powtarzalnych mścicieli i nienawistników z innych produkcji tego typu. Dzięki temu film stał się czymś więcej niż tylko prostym horrorem. Ciężka atmosfera momentalnie udzielała się widzom, niejednokrotnie stawiając włosy dęba. Właśnie tutaj leżała siła filmu. Z tego też powodu miałem niejednoznaczne odczucia, idąc do kina na sequel historii o tym osobliwym klaunie. Oczywiście nie chodziło mi o to, że pierwsza część była zła, wręcz przeciwnie. Była na tyle dobra, że na jej wspomnienie po prostu trochę się obawiałem, co tym razem szykuje Pennywise. Jak się okazało nie do końca słusznie.

Źródło: vanityfair.com
Come home…
To: Rozdział 2 przenosi nas 27 lat wprzód, kiedy to bohaterowie pierwszej części zdążyli na dobre ułożyć sobie życie z dala od Derry. Jąkający się Bill (którego gra James McAvoy) wiedzie dostatnie życie scenarzysty, Beverly (tym razem Jessica Chastain) zajmuje się biznesem, Ritchie (Bill Hader) zdołał przekuć niewyszukane żarty w karierę, znerwicowany Eddie (James Ransone) zajmuje się ubezpieczeniami, a Ben pozbył się nadwagi i został architektem. Stanley też całkiem nieźle sobie poradził. Brzmi cudownie, nieprawdaż? Sęk w tym, że o ile „Frajerzy” praktycznie zdążyli zapomnieć o mrocznej tajemnicy małego miasteczka, o tyle ona ani na chwilę nie zapomniała o nich. Ukryte głęboko w czeluściach mroku zło czekało na odpowiedni moment, aby znów przypomnieć o sobie, a pierwszym który miał się o tym przekonać był Mike Hanlon (Isaiah Mustafa), który z kolei jako jedyny pozostał w Derry i tropił owe zło. Mimo przygotowań jakie poczynił, ostatecznie jednak nie był do końca gotów na to, co miało się zdarzyć w niedalekiej przyszłości, podobnie jak reszta „Frajerów”, którzy ostatecznie, choć z pewnym wyjątkiem, wrócili do Derry, aby dopełnić przysięgi.
Rzeź niewiniątek
Muszę przyznać, że To: Rozdział 2 jest zdecydowanie bardziej brutalny i dosadny, o czym możemy się przekonać już na początku filmu. Rozczłonkowane zwłoki? Czemu nie? Krwawe malowidła na przęsłach mostu? Nie ma problemu! Samobójstwo któregoś z bohaterów na samym wstępie? Proszę bardzo! Sequel nie przebiera w środkach wyrazu, a sam Pennywise (Bill Skarsgård) z cynicznego oprawcy stał się bardziej morderczą bestią. Mamy okazję kilkukrotnie obserwować klauna, gdy bezlitośnie masakruje swoje ofiary, wśród których, jak się można domyślić, są oczywiście dzieci. Oczywiście w dalszym ciągu Pennywise bywa przerażający, lecz sceny z jego udziałem opierają się już na nieco innym schemacie. Zamiast budowania ciężkiego klimatu zaszczucia mamy tu jumpscare’y, które choć są naprawdę skuteczne, to jednak w moim odczuciu ujmują całej produkcji. To: Rozdział 2 traci zatem w porównaniu ze swoim poprzednikiem, zrównując się odrobinę z szeroką rzeszą generycznych horrorów, wypełnionych tanimi chwytami.

Źródło: theverge.com
It’s time to float
Wcielający się w rolę klauna Bill Skarsgård, z całą swoją fizjonomią i warsztatem aktorskim, po raz kolejny idealnie wpasował się w swoją rolę. Zmiana dynamiki odgrywanej przez niego postaci nie wpłynęła znacząco na jej ostateczny odbiór. Nawet najmniejszy ślad obecności klauna wzbudza niepokój, gdyż Pennywise nadal potrafi być wyrachowany, mimo że dużo częściej robi użytek z pokaźnych kłów. Co się natomiast tyczy “frajerów”, to ich gra jest dosyć nierówna. Nie ukrywam, że wiele obiecywałem sobie, widząc Jamesa McAvoya w obsadzie filmu. Jego rola w filmie Split była naprawdę świetna. Niestety, podobnie jak Pennywise, ostatecznie musiałem obejść się smakiem, gdyż gra tego szkockiego aktora w drugiej części Tego pozostawiła pewnego rodzaju niedosyt. Postać Billa była wszak tą, która zapoczątkowała cały ambaras wokół mrocznej tajemnicy Derry, a w sequelu prezentuje się ona tak jakoś nijak. Jest to w zasadzie zarzut pod adresem większości grupy, która czasami wygląda jak losowa zbieranina noobów z „Looking for Dungeon„ w World of Warcraft. Na szczęście sytuację ratuje duet Eddiego i Ritchiego. Pyskaty komik i neurotyczny panikarz to idealne połączenie, które w zderzeniu z cynizmem klauna daje naprawdę świetny efekt. W jednej chwili na widok Pennywise’a włosy stają nam dęba, w drugiej zaś bohaterowie robią lub mówią coś tak niedorzecznego, co kończy się falą śmiechu. To balansowanie na bardzo cienkiej i napiętej granicy komedii i horroru stanowi mocną stronę filmu.
Gdzieś już to widziałem…
Oprawa dźwiękowa jest absolutnie bez zarzutu i ma swój duży udział w niepokojącej atmosferze filmu. Ścieżka dźwiękowa, a przede wszystkim fenomenalna piosenka przewodnia, jest naprawdę niepokojąca i zapada w pamięć na długi, oj, długi czas po seansie. Oprawa wizualna również prezentuje się w porządku. Obraz współczesnego Derry pasuje do wizji śpiącego, małego miasteczka, położonego pośród lasów w stanie Maine. Mam jednak z nim pewien problem, otóż przysiągłbym, że już gdzieś je widziałem. Derry z filmu To: Rozdział 2 do złudzenia przypomina mi tytułowe miasteczko z pierwszego sezonu Castle Rock. Nie wiem, czy to celowy zamysł producentów, czy może po prostu mi się wydaje. Co się jednak tyczy ogólnego wrażenia, to sequel historii o mrocznym klaunie mocniej atakuje widza brzydotą i brutalnością. Momentami jest aż za dużo efektów CGI, dziwnych monstrów czy gnijących, ruszających się zwłok.
Na film „To: Rozdział 2” zapraszamy do sieci kin Cinema City.