Jak wszyscy wiemy, zło nigdy nie śpi… i nie zostaje w tyle z nowinkami technologicznymi. Były już przeklęte kasety wideo, złowrogie telefony, niebezpieczne filmiki z czeluści Internetu. Tym razem złe siły wyciągną po nas łapska za pośrednictwem smartfonowej aplikacji. Czy jest się czego bać? Odliczanie czas zacząć!
Zawsze czytajcie warunki umowy!
Nie da się ukryć, że zarys fabuły serwowanej nam przez Justina Deca nie brzmi zbyt zachęcająco – to już było! Budowanie opowieści wokół nieuniknionej zagłady czekającej bohaterów, gdy licznik pokaże zero, sprawia wrażenie nieco uaktualnionej i odrobinę bardziej bezpośredniej wersji popularnej swego czasu serii Oszukać Przeznaczenie. Pomysł jest bardzo prosty: ludzie z nudów pobierają kolejną bzdurną apkę, która zapowiada rzekomy moment ich śmierci. Ta oczywiście okazuje się całkiem prawdziwa, a ciekawskim nieszczęśnikom pozostaje już tylko próbować oszukać prze… ekhm, to znaczy… próbować odmienić koleje swego losu. Niemniej jednak oznacza to wpadnięcie z deszczu pod rynnę, gdyż wszelkie zmiany planów, podyktowane przepowiednią złowróżbnego licznika, skutkują złamaniem warunków umowy, którą każdy użytkownik – jak to w życiu bywa – zatwierdził bez czytania. Szybko staje się jasne, że złe moce tylko na to czekały.
Jeśli ktoś miał nadzieję na zupełnie nowe podejście do tematu i rewolucję w gatunku, to niestety tego tutaj nie uświadczymy. Coundown w skali makro pozostaje zupełnie schematyczny; oglądając nie będziemy się łapać za głowę i zastanawiać, co tu się, hm, odstawiło. Zgaduję, że reżyser celowo zdecydował się grać zachowawczo, pomny własnego braku doświadczenia. Niemniej jednak film wyraźnie jest świadomy własnej sztampowości i nieuniknionych skojarzeń z niektórymi starszymi produkcjami, wobec czego raz za razem pogrywa sobie z oczekiwaniami widza – delikatnie, bez schodzenia z utartej ścieżki, ale jednak. Pozostając przy bezspoilerowych ogólnikach, powiem, że dzieje się to, czego się spodziewamy, ale nie w taki sposób, jak myśleliśmy.

Źródło: indiewire.com
Znów coś wyskoczyło, zara nie wytrzymię!
Nie owijając w bawełnę – tak, ten tytuł jest pełen jump scare’ów. Wielu z Was pewnie się w tym momencie skrzywiło i postanowiło odpuścić sobie seans, a może nawet i dalsze czytanie recenzji. Ale zostańcie jeszcze chwilę. Osobiście nie uważam, by poleganie na tym chwycie z założenia dyskwalifikowało całość obrazu, pod warunkiem, że jest on używany z głową. A w Countdownie tak właśnie jest. Ponownie widać tutaj subtelną zabawę oklepanymi sztuczkami twórców horrorów. Owszem, jest tego dużo, tak dużo jak w pierwszej lepszej szmirze, ale tutaj nie jest to wrzucane bezmyślnie, byle tylko małym sumptem podbić widzowi poziom adrenaliny. Całość odbywa się w atmosferze ja-wiem-że-wy-wiecie, a Dec bezustannie żongluje tymi z pozoru prymitywnymi straszakami. Czasami dostaniemy zupełnie zwyczajny jump scare, podbudowany kilkunastoma sekundami narastającej muzyki, po których coś gruchnie na nas spoza kadru, a my podskoczymy w fotelu z irytującą myślą „no przecież wiedziałem, że to się stanie”. Innym razem pojawi się on zupełnie znienacka, w pozornie spokojnej scenie, bez żadnego ostrzeżenia ze strony oprawy dźwiękowej. Kiedy indziej znów budowania napięcia będzie celowo zbyt dużo, by przeciągający się brak kulminacyjnego uderzenia zdążył dać się we znaki każdemu, kto z emocji wstrzymał oddech (zapadła mi w pamięć całkiem solidna scena z lampą z czujnikiem ruchu w korytarzu).
Nieuważny widz prawdopodobnie tych niuansów nie wyłapie, ale dowodzą one, że reżyser nie ciska w nas badziewiem jak popadnie, lecz próbuje wycisnąć jeszcze coś wartościowego z dość skompromitowanych na dzień dzisiejszy zagrywek. Świadczy o tym również to, że straszaki nieustannie przeplatają się z momentami spokojnego popychania fabuły do przodu, powolnego roztaczania aury niepokoju czy głupawymi elementami spod znaku comic relief. Film przeskakuje zresztą między nimi w naprawdę krótkich interwałach, dzięki czemu obraz pozostaje bardzo dynamiczny i żadna z formuł raczej nie zdąży nas zmęczyć.
Swoją drogą, wspomnianego comic relief jest w Countdownie całkiem sporo, a tworzące go żarty potrafią być dosyć dziwaczne i niekoniecznie w najlepszym guście. Lwia część z nich kręci się zresztą wokół dwóch duchownych, u których bohaterowie szukają pomocy. W trakcie oglądania doszedłem do wniosku, że jest to chyba ten obszar, gdzie twórcy postanowili się otwarcie wyżyć na sztampie – wobec czego zamiast oczekiwanego ratunku dla protagonistów ze strony ponurego, zaprawionego w duchowych bojach egzorcysty uraczyli odbiorców stekiem wątpliwej jakości gagów, napędzanych przez ciamajdowatych kapłanów.

Źródło: thedailytimes.com
Nihil novum sub sole…
…czyli nic nowego pod słońcem. Obraz Justina Deca nie jest przełomowy na żadnym polu. Nie znaczy to jednak, że jest zły. Jeśli ktoś szuka średniaka do obejrzenia z przyjaciółmi, zapewne wyjdzie z seansu miło zaskoczony, otrzymawszy to, czego chciał, z odrobiną „czegoś więcej”. Ja, jako niegdysiejszy miłośnik horrorów klasy B, który widział więcej nieoryginalnych gniotów niż chciałby przyznać, z pewnością nie zaliczę Countdownu do tego grona, mimo jego „bezpiecznej” konstrukcji fabularnej i kilku charakterystycznych dla gatunku potknięć. Mam tu na myśli na przykład spontaniczne, ale gwałtowne spadki IQ niektórych postaci. Nie jestem w stanie wybaczyć twórcom sceny, podczas której osoba atakująca kogoś z zaskoczenia łomem, z zamiarem szybkiego uśmiercenia, celuje w żebra zamiast w głowę… Mimo wszystko nie zdarza się to tak często, bym nie był skłonny odrobinę przymknąć oka w ogólnej ocenie.
Na pewno zaliczam też na plus to, że opowiadana historia jest napisana bardzo schludnie, a każdy wątek jest w jakiś sposób istotny i znajduje swoje rozwiązanie, nim spadną na nas napisy końcowe. Tyczy się to nawet motywu molestowania w miejscu pracy, który przez większą część filmu wydawał się niczemu nie służyć i kilkukrotnie zastanawiał mnie sens jego obecności pomiędzy innymi wydarzeniami. Jest to podejście w jakiś sposób odświeżające w dobie horrorów rozpisanych niedbale i gubiących mniej istotne wątki w miarę rozwoju akcji, a także takich, które celowo starają się być mało czytelne, jak chociażby zeszłoroczne Dziedzictwo.
Wykorzystane ujęcia oraz oprawa dźwiękowa w szkole dostałyby czwórkę. Dobrze robią to, co do nich należy, ale nic ponad to. Muzyka pracuje tam, gdzie powinna i podkreśla rzeczy widoczne na ekranie, lecz nic nas tutaj nie zachwyci. Podobnie jest z aktorstwem: nikogo nie obrzucimy pomidorami i nie wyzwiemy od drewniaków, ani też nie zachichoczemy z politowaniem w trakcie poważnej w zamyśle sceny, ale i kreacja żadnej z postaci nie wybije się ponad inne i nie zostanie z nami na dłużej.
Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy sieci kin Cinema City.