Popularne mangowe produkcje co pewien czas trafiają na ekrany – czy to te małe, w postaci animowanych seriali, czy duże, jako, ponownie, animowane pełnometrażowe filmy albo adaptacje aktorskie. W samej tej praktyce nie ma niczego zaskakującego, dlatego też, gdy ogłoszono, że powstanie aktorski film Fullmetal Alchemist (Hagane no renkinjutsushi), pytano tylko o dwie sprawy – o jego jakość, bo z nią bywało w różnie, a także o to, co zostanie z oryginału, w końcu dwadzieścia siedem tomów będzie trudno zmieścić w dwugodzinnej produkcji.
Historia braci
Edward (Ryôsuke Yamada) i Alphonse (Atom Mizuishi) Elricowie to dość młodzi wiekiem alchemicy, których nie sposób nie zauważyć – ot, kurdupel i wielka zbroja przemierzający świat w poszukiwaniu Kamienia Filozoficznego. Bracia o tyle przyciągają uwagę, że trudno ich przeoczyć, nie tylko przez kontrastujący wygląd, ale również tendencję do demolowania miast, goniąc tych, których podejrzewają o posiadanie pożądanego przez nich alchemicznego świecidełka. Sęk w tym, że Kamień jest im potrzebny bezwzględnie, jeśli chcą naprawić to, co kilka lat wcześniej zepsuli, kiedy zdruzgotani po stracie matki, próbowali stworzyć homunculusa i związać jej duszę ze sztucznym ciałem. Według zasad alchemii Fullmetal, wszystkim rządzi prawo ekwiwalencji, co oznacza, że aby coś stworzyć, należy wykorzystać bądź poświęcić inną rzecz. A cena, jaką trzeba ponieść przy próbie stworzenia człowieka, jest niebotycznie wysoka. W wyniku podjętej transmutacji, Al traci ciało, a Ed nogę, żeby odzyskać brata, Edward poświęca również rękę, „przehandlowując” ją jedynie za duszę Alphonese’a, którą następnie związuje z wielką zbroją. Poszukiwania rozwiązania problemu braku ciała naprowadzą bohaterów na trop popełnionej przez wojsko, niewyobrażalnej wręcz zbrodni.

Kadr z filmu „Fullmetal Alchemist”
Dwie drogi
Fullmetal Alchemist można oceniać z dwóch perspektyw – jako adaptację, czyli w jaki sposób przenosi treść mangi na ekran, a także jako niezależną filmową produkcję, odcinającą się od pracy Arakawy. Obie zwrócą uwagę na inne elementy filmu Fumihiko Soriego (Vexille, 2007; Ichi, 2008), a także dadzą ostatecznie odmienne oceny. W pierwszym wypadku bowiem Fullmetal nie wypada za dobrze – scenarzyści naprawdę starali się wepchnąć dwadzieścia siedem tomów w jeden obraz, co wymusiło niezwykle duże cięcia wątków nie tylko pobocznych, dając tym samym dość mizerny efekt. Śmiem wręcz twierdzić, że owe postrzyżyny były tak duże, iż miejscami bez pobieżnej znajomości mangi film może okazać się niezrozumiały, zwłaszcza w kwestii przyczyn takiego a nie innego stanu Elriców. Podjęte tutaj decyzje scenariuszowe są zastanawiające – z jednej strony widzimy, że Ala-dziecko porywa magiczny wir powietrza, później robimy skok w przyszłość, aby dalej w rekolekcjach Eda zobaczyć, jak, już dorosły, rozpacza po stracie brata. Ale za to dużym plusem tej ekranizacji okazują się stroje (nie wspominam tutaj o włosach Edwarda, nie, po prostu nie), Al-zbroja wygląda jak powinien, wojskowe mundury to coś po prostu ślicznego i odpowiednio „dramatycznego”, a Envy, Lust i Gluttony również robią wrażenie charakteryzacją.
Jeśli będziemy patrzeć na Fullmetala, odcinając go od oryginału, to dostaniemy historię, która miejscami nie do końca się klei, o czym pisałam przed chwilą, ale jest ogląda się go całkiem dobrze. Efekty specjalne nie wywołują zbytniego zgrzytania zębami, choć mamy ich dość sporo – wszystkie transmutacje i fantastyczne elementy świata filmowego, ich największe nagromadzenie znalazło się, oczywiście, w finale. Gra aktorska jest dość klasyczna dla Japończyków, czyli charakteryzuje się lekkim przerysowaniem czy zbyt dużą emfazą, zwłaszcza w przypadku Edwarda i Winry (Tsubasa Honda), ale już na przykład Roy Mustang (Dean Fujioka) okazuje się bardziej naturalny, chociaż wciąż dość… mangowy.

Kadr z filmu „Fullmetal Alchemist”
Mogło być gorzej
Jak zobaczycie niżej, w sumie oceniam Alchemista dość dobrze – oglądało mi się go całkiem przyjemnie, nie osiągnął też poziomu hollywoodzkiego Dragon Balla, który jest moim wyznacznikiem klapy w kategorii „adaptacja mangi”. Wybitnym arcydziełem, niestety, również tej produkcji nie nazwiemy. Być może lepiej było pójść drogą Attack on Titan (2015) i zupełnie odejść od oryginału, stworzyć nową fabułę dla bohaterów i w ten sposób zachować wewnętrzną spójność? Fani Fullmetala zapewne by przy takim rozwiązaniu złorzeczyli i płakali (zresztą tak samo jak robili ci od Tytanów), ale suma summarum filmowemu obrazowi wyszłoby to na lepsze – mniej krzywdzących uproszczeń, za dużo wyrzuconych, istotnych wątków, większa wewnętrzna spójność. Ocenianie takiego filmu zawsze jest trudne – z jednej strony chciałoby się żądać wierności, a z drugiej – sensu. A to są niestety wymagania nie do pogodzenia.
Jeśli więc chcecie wiedzieć, czy oglądać aktorskiego Fullmetal Alchemista, podpowiem: jeżeli jesteście fanami mangi, wówczas film nie zrobi wam dużej emocjonalnej krzywdy, ale nie sprawi też wiele przyjemności. Gdy historię Arakawy znacie pobieżnie, to, ponownie, krzywdy film wam nie zrobi, a da nieco przyjemności, jeśli nie będziecie wymagać od niego zbyt wiele.