Życie jak w Madr… ixie
Witajcie w Free City – mieście nieograniczonych możliwości. To tu mieszka Guy (Ryan Reynolds) – pogodny pracownik banku. Guy żyje jakby na autopilocie. Codziennie rano budzi się, wita ze złotą rybką, ubiera niebieską koszulę i rusza, by chwytać kolejny dzień. I tylko duma, spijając kawusię z ulubionej kawiarni z najlepszym przyjacielem, ochroniarzem Buddym (Lil Rel Howery), czy przypadkiem czegoś mu w życiu nie brakuje. Jest jednak jeden mały problem: Guy, choć sam o tym nie wie, nie jest w tej historii głównym bohaterem (ten tytuł przypada w Free City ekstrawagancko ubranym okularnikom). Ba, nie jest nawet na drugim planie; sympatyczny jegomość okazuje się raptem statystą, elementem tła, a samo miasto – interaktywną mapą popularnej gry wideo. Sytuacja skomplikuje się, gdy spotkawszy kobietę swoich marzeń, zapragnie zasmakować życia herosa. Nienawykły (czy też: nie zaprogramowany) do czynienia przemocy, Guy zacznie nabijać poziomy, spełniając wyłącznie dobre uczynki. Niecodzienna strategia przyciąga uwagę mediów i graczy na całym świecie, zauważa ją również Antoine (Taika Waititi), ekscentryczny twórca gry, w kodzie której ukrył pewien kompromitujący sekret.

Źródło: hollywoodreporter.com
Gotta Catch ’Em All!
Specjaliści od efektów specjalnych i CGI nie próżnowali – Free Guy już na pierwszy rzut oka poraża feerią barw i bodźców. Jak na grę online przystało (Free City przypomina bowiem połączenie Grand Theft Auto Online z tytułami battle royale pokroju Fortnite czy Overwatch), na dzielni dzieje się nadzwyczaj dużo: wybuchy, rabunki, bójki, strzelaniny – metropolia żyje i funkcjonuje z całym dobrodziejstwem wirtualnego inwentarza. Twórcy nie boją się przy tym zażartować z samych graczy, stanowiących – jak sądzę – jedną z większych grup docelowych filmu, stąd też ci będą się w trakcie rozgrywki oddawać przede wszystkim bezmyślnej rozpierdusze, urozmaiconej wulgarnymi gestami i sugestywnymi układami tanecznymi. Przekrój graczy – dość szeroki: od streamerów-celebrytów, przez stereotypowe piwniczaki, „pykające” na garnuszku mamusi, aż po małe dziewczynki wymieniające się myszką, ochoczo zachęcające koleżankę obok, by komuś siarczyście przy… fasoliła*. Jednocześnie film kusi elementami symulującymi interaktywność, czy to za sprawą okularów, dzięki którym Guy otrzymuje dostęp do interfejsu gry (wówczas przeskakujemy częściowo na widok z perspektywy pierwszej osoby), czy też ekranu startowego wczytującej się gry rozciągniętego na cały kadr. A w końcu wykorzystuje także (myślę, że do pewnego stopnia świadomie) będące od dawna przedmiotem dobrotliwych żartów kompulsywne zbieractwo wirtualnych awatarów, ładujących do bezdennych kieszeni każdy obiekt, który są w stanie podnieść. W filmowej wersji przybiera to formę polowania na bardziej i mniej ukryte easter eggi, nawiązania i inne „znajdźki”. Zabawa w wyszukiwanie ukrytych wiadomości i gościnnych występów (także głosowych – polecam zatem oglądać w oryginale!) zachęca do przynajmniej jednokrotnego powtórzenia seansu, naturalnie przedłużając jego potencjalną żywotność.

Źródło: polygon.com
Baudrillard wiecznie żywy
Free Guy na szczęście nie jest wyłącznie paradą nawiązań. Pod intensywną otoczką reżyser Shawn Levy (Noc w Muzeum, Stranger Things) i scenarzyści Zak Penn oraz Matt Lieberman pytają przede wszystkim o istotę człowieczeństwa. Świat Guya, choć sztuczny, dla niego stanowi jedyną rzeczywistość, jaką zna – to w niej odczuwa ból, smakuje lody, marzy. Prawdziwe są jego emocje i przemyślenia, tak samo jak otaczające go symulakra: najlepszy kumpel, sąsiadka, której wciąż uciekają koty (czyżby side quest?), baristka w lokalnej kawiarni. Nawet wtedy, gdy jest mu dane zobaczyć szwy otaczającej go symulacji, niezachwiana pozostaje jego wiara w sens udoskonalania swojego małego poletka wirtualnej ziemi. Dość jasne wydają się inspiracje, które równie dobrze można by potraktować jako (kiepskie) marketingowe slogany: Truman Show ery Internetu! Matrix naszpikowany branżowymi żarcikami! Dzień Świstaka, tylko główny bohater nie jest dupkiem! Motywy niby znane, historia nie wydaje się szczególnie odkrywcza, a jednak całość sprawia wrażenie relatywnie świeżej, przyswajalnej bez kręcenia nosem. Spora w tym zasługa obsady – Ryan Reynolds co prawda pozostaje w swojej strefie komfortu jako miły, śmieszny gostek, za to Jodie Comer (Killing Eve) i Joe Keery (Stranger Things) bawią się materiałem, próbując uczynić swoje dość pretekstowo napisane postacie – awatar MolotovGirl wręcz krzyczy „Manic Pixie Dream Girl” – nieco bardziej trójwymiarowymi. Miłośnicy humoru Taiki Waititiego (do których zalicza się pisząca te słowa) również powinni być zadowoleni – dostał bowiem zielone światło, by trochę poimprowizować.

Źródło: stuff.co.nz
Drugim torem toczy się z kolei metakomentarz dotyczący starego, acz powracającego w ostatnich latach dzięki renesansowi gier indie konfliktu interesów niezależnych twórców i wielkich studiów, nastawionych przede wszystkim na maksymalizację zysków, w filmie reprezentowanych przez Soonami Games oraz groteskowo wręcz cynicznego i niestabilnego Antoine’a. Kontekst ten można zresztą rozszerzyć na cały przemysł rozrywkowy, w obrębie którego monopolistyczne molochy raz za razem wypluwają na rynek taśmowe półprodukty opatrzone rozpoznawalnym logo, tłamsząc tym samym resztki kreatywności wciąganych w tryby hollywoodzkiej machiny niezależnych twórców. „Chcemy więcej oryginalnych historii!” – wydają się krzyczeć. A ja mogę im tylko przytaknąć.
* Życia nie zaznał ten, kto nigdy nie przegrał w Tekkena z kilkuletnią bratanicą, losowo wciskającą przyciski na padzie.
Na film Free Guy zapraszamy do sieci kin Cinema City!