Nie miałem zbyt wielu złudzeń, że taki sam efekt uda się uzyskać na ekranie. W książce znacznie łatwiej „przemycić” wydarzenia i emocje, których przełożenie na język filmu jest w zasadzie niemożliwe. Mimo jakichś tam nadziei, śledząc proces powstawania serialu, przygotowywałem się więc w duchu na srogie rozczarowanie.
Ale wieści z planu, jakie docierały do wiernych fanów, wcale nie były niepokojące. Twórcami serialu są w końcu Bryan Fuller i Michael Green, którzy współpracowali z autorem oryginału – samym Neilem Gaimanem. Również zatrudniona obsada wzbudzała całkiem pozytywne przeczucia: Ian McShane, Gillian Anderson czy Peter Stormare to postaci wzbudzające niemalże wyłącznie pozytywne odczucia (przynajmniej jeśli chodzi o ich warsztat aktorski).
Nadal jednak podchodziłem do serii z pewną dozą ostrożności. Przez mój książkowy egzemplarz Amerykańskich bogów przebrnąłem tyle razy, że wygląda jak po wizycie na polu bitwy. Myślę zatem, że mogę pochwalić się całkiem niezłą znajomością pierwowzoru.
Pierwsze trzy odcinki zaskoczyły mnie rzadko spotykaną w adaptacjach wiernością względem książkowego oryginału. Pokazano sporo dialogów i scen w zasadzie bez żadnych zmian, co bardzo mnie ucieszyło – naprawdę nie lubię tego dysonansu, jaki powstaje, kiedy twórcy filmowi zaczynają opowiadać inną historię przy użyciu tych samych bohaterów (lub na odwrót). Akcja tu i tu rozwija się dość powoli, jednak Neil Gaiman w swojej powieści nieco dłużej trzymał odbiorcę w niepewności – serial minimalnie szybciej odkrywa przed nami karty (jak choćby dotyczące tożsamości Wednesdaya).
Pierwsze poważniejsze zgrzyty zabrzmiały podczas oglądania odcinka czwartego. Filmowcy dużą wagę przywiązali do zbudowania złożonej postaci Laury Moon i opisania jej relacji z Cieniem. Zmieniono przy okazji nieco charaktery tych osób. Głównego bohatera książki zapamiętałem jako typowego milczka, podobnie zresztą jak jego nie-tak-do-końca-zmarłą małżonkę. Laura u Gaimana była odbiorcą wydarzeń, a nie ich uczestnikiem – snuła się tylko za mężem, nie wiedząc co ze sobą począć. Filmowe wcielenie Cienia dzieli się swoimi (często niezbyt mądrymi) przemyśleniami w momentach, w których książkowy oryginał wolał zaczekać i popatrzeć – włączyć się do akcji dopiero mając jakiś ogląd na sytuację.
Ricky Whittle i Emily Browning wykreowali całkiem intrygującą parę. Nie pokrywa się ona do końca z wersją wymyśloną przez Gaimana, ale zaskakująco dobrze wpasowuje się w ogólną koncepcję jego świata. Jednak wątek ich wspólnej kryminalnej przeszłości został dodany mocno na siłę – niby znacznie rozbudowuje ich relację, ale czy było to rzeczywiście konieczne? Moim zdaniem prosty romans z prawie happy endem (w końcu nie żyli razem długo i szczęśliwie) tłumaczył znacznie więcej niż pokręcone poszukiwanie adrenaliny – w truciu się sprayem na muchy i okradaniem kasyna.
Przydługi i nieco nudnawy wątek Laury ratuje Pablo Schreiber, który kreuje postać bardzo nietypowego leprechauna. Szalony Sweeney (w pierwszym sezonie serialu nikt go tak jeszcze nie nazywa) w książce pozostaje nieco na uboczu. Jego pechowy, rudy i ekranowy odpowiednik odgrywa tu również rolę bardziej komediową.
Prawdziwy zachwyt wzbudziła we mnie natomiast postać Wednesdaya – Ian McShane prawdopodobnie wlazł Gaimanowi do głowy albo przeczytał jego powieść więcej razy niż ja. Charakterystyczny błysk w oku, wcielanie się w kilka zupełnie różnych osobowości podczas jednej sceny i ten zawadiacki uśmieszek, który w zasadzie nie znika z jego twarzy. Szef Cienia w każdym momencie pokazuje nam, że tylko on wie, o co w tym wszystkim chodzi. Jego ekranowe popisy wywoływały moją radość, a satysfakcja płynąca z oglądania serialu spadała tym szybciej, im dłużej Ian McShane nie pokazywał się w oknie telewizora.
Nie oznacza to, że pozostali aktorzy są jacyś słabi czy nijacy. Peter Stormare stanowi klasę samą w sobie i w Czarnoboga prawdopodobnie nikt nie wcieliłby się lepiej. Chris Obi jako Anubis swoim głębokim głosem wypada bardzo przekonująco i tworzy z Demorem Barnesem równie udany duet co książkowi Panowie Jacquel i Ibis. W kwestii bohaterów drugoplanowych, całe show skradł Orlando Jones jako Anansi – aktor bardzo niedoceniany, którego musicie zobaczyć choćby w Ewolucji u boku Davida Duchovnego!
Jeśli chodzi o zmianę losu różnych postaci, najdalej twórcy serialu „popłynęli” z boginią miłości. Książkowa Makeda w jednej z początkowych scen została rozsmarowana na poboczu autostrady (ups, spoiler), zaś na ekranie otrzymuje drugą szansę i w kolejnym sezonie może odegrać ważną rolę. Twórcy serialu dali jej też do ręki bardzo fajne narzędzie zwiększania swojej potęgi – mobilne aplikacje randkowe nie istniały jeszcze, gdy Gaiman przelewał swoje myśli na papier.
Ogólnie cieszy mnie szacunek, z jakim Bryan Fuller i Michael Green podchodzą do pierwowzoru. Nie zgadzam się ze wszystkimi zmianami, które wprowadzają, ale nie uważam ich też za totalnie złe. Jak na serial, Amerykańscy bogowie mogą pochwalić się naprawdę dużą ilością wiarygodnych efektów specjalnych – choć całkiem sporo tutaj także marnych CGI niszczących „wczujkę”. Jego twórcy niestety nie zawsze wyznają zasadę „mniej znaczy więcej”. Część scen łóżkowych zdaje się przedłużona na siłę, a ich sugestywność niewiele ma z subtelnymi opisami serwowanymi przez Gaimana.
Po zakończeniu pierwszego sezonu Amerykańskich bogów odczuwać można spory niedosyt. Ale nie dlatego, że był słaby. Widzowie otrzymali więcej pytań niż odpowiedzi (prawie jak po pierwszych odcinkach LOST). Gdybym nie wiedział, jak rozwija się dalej książkowa historia, prawdopodobnie rwałbym teraz włosy z głowy, zastanawiając się, co stanie się z Cieniem i Odynem.