Wspomnienie Chadwika
W mojej opinii ten film trzeba rozpatrywać w dwóch kategoriach. Pierwsza z nich to oczywiście motyw wojny między Wakandą a Talokanem, drugi zaś to próba pożegnania się z aktorem Chadwickiem Bosemanem. Ten naprawdę wybitnie utalentowany artysta przedstawił postać T’Challi w czterech, należących do Sagi Nieskończoności, filmach Marvela w wyjątkowy sposób – otrzymaliśmy króla afrykańskiego państwa, który musi zmierzyć się z demonami ojca, a jednocześnie pójść w jego ślady i stać się superbohaterem. Każdemu z fanów Marvela zapadła w pamięci ta wybitna kreacja, więc nic dziwnego, że ciężko było zastąpić tego aktora kimś innym, kto wszedłby w rolę T’Challi. Dlatego też motyw pożegnania tej postaci jest istotny w tym filmie, dlatego też możemy obserwować, jak poszczególne postacie radzą sobie z jego stratą i przechodzą przez kolejne etapy żałoby.
Wracając jednak do wojny – jest ona wynikiem otwarcia się Wakandy z dostępami wibranium na świat zewnętrzny, czego do końca nie może zrozumieć władca podwodnego królestwa, wykorzystującego ten sam surowiec – Namor. Jego charakter przypomina do złudzenia Thanosa i podobnie jak on za wszelką cenę chce zrealizować swoje pomysły, w „szczytnym celu” – chronienia swoich poddanych. Tenoch Huerta w roli nowego antybohatera MCU spisuje się naprawdę dobrze, zwłaszcza, że jego interpretacja jest nawet ciekawsza niż komiksowy pierwowzór. Mamy do czynienia z władcą z krwi i kości, który posiada dwa oblicza – łagodne, jak i bezwzględne. Cóż, myślę, że to film bardzo potrzebny w obecnych czasach, kiedy tuż za rogiem mamy konflikt zbrojny. Dzięki takim obrazom jak ten potrafimy na chwilę się zatrzymać i zdać sprawę z ogromu zła, jaki czyni ten kataklizm.

Kadr ze zwiastuna filmu Czarna Pantera. Wakanda w moim sercu
Latynoska reprezentacja
Tak jak Wakanda jest ucieleśnieniem rdzennej kultury Afryki, tak Talocan jest reprezentantem kultur prekolumbijskich. Nie podejrzewam jednak, że nagle wszyscy Latynosi wyjdą na ulice i będą się pozdrawiać gestami mieszkańców Talokanu, jak robili to znakiem T’Challi Afroamerykanie po premierze Czarnej Pantery w 2018. Dlaczego? Otóż Ryan Coogler nie odrobił pracy domowej z kultury mezoamerykańskiej i dostaliśmy duże pomieszanie z poplątaniem, które miejscami potrafi zaboleć. Dostaliśmy mieszankę Majów, Azteków i Tolteków, gdzie nawet język nie jest jednolity, bowiem da się słyszeć nahuatl i maya. Szkoda, bowiem ciekawszym zabiegiem posłużono się w Wakandzie, w której ludność poza angielskim posługuje się bantyjskimxhoso. Z całą pewnością brak spójności tożsamości kulturowej talocanu odbiera radość z obcowania z tym światem. Jednak to nie wszystko!
Kiedy zostaje widzowi zaprezentowane podwodne królestwo, w tle leci… o zgrozo, hiszpańska muzyka, a kilka minut wcześniej Namor wprost potępia hiszpańskich kolonizatorów. Tak, również i w tym filmie temat kolonizacji i niszczenia przez białego człowieka starych cywilizacji jest dość często poruszany, jednak w lekko złym tonie. To w końcu hiszpańscy konkwistadorzy byli źli, czy może jednak nie, bo ich wnukowie robią świetną muzykę. Drobny brak konsekwencji. Z drugiej strony, Talocanie są niebiescy i do złudzenia przypominają mieszkańców Pandory z Avatara. Czyżby cięcia kosztów w Disneyu?
Warto też dodać, że cały film został osadzony raczej w dość mrocznej estetyce charakterystycznej dla DC. Sam Talocan – podwodne miasto ukazane jest jako zimne, ale intrygujące. Również na powierzchni wiele ujęć kamery bawi się ciemnością. Czasami to mocno przeszkadzało, bo było niewiele widać. To samo można powiedzieć o scenariuszu – główny wątek, czyli wojna to nie może być nic cukierkowego. Mało jest tutaj także miejsca na tak charakterystyczne dowcipy dla Marvela. Brutalne ataki Namora oraz nowej Czarnej Pantery ukazują, jak nienawiść napędza do popełniania często nieprzemyślanych i tragicznych w skutkach decyzji. Liczyłem po cichu, że imię władcy podwodnego królestwa zostanie przetłumaczone tak jak w komiksie – „Mściwy Syn”, a tutaj jednak twórcy zabawili się językiem hiszpańskim –Namor jako skrót od „El niño sin amor”,czyli dziecko bez miłości. Ciekawa, aczkolwiek lekko naciągana koncepcja.

Kadr ze zwiastuna filmu Czarna Pantera. Wakanda w moim sercu
Jasne i ciemne strony
Oceniany przez mnie najnowszy film MCU na pewno nie jest tak wybitny jak pierwsza część, ale pozostaje dla mnie chyba najlepszą częścią czwartej fazy. I choć sam obraz miejscami potrafił być przegadany niczym prequele Gwiezdnych Wojen, to pojawiające się sceny tarć między Wakandyjczykami a Talokańczykami były iście imponujące, dorównując przy tym starciu z Avengersów z Thanosem w Wojnie bez granic. Prawie trzygodzinny seans minął mi w mgnieniu oka.Z drugiej strony, zabrakło zapadającego w ucho jakiegoś konkretnego motywu muzycznego i rozwinięcia niektórych postaci. Odnoszę wrażenie, że wprowadzenie Riri Wiliams było tylko po to, by stała się McGuffinem całej ekranowej opowieści. W zasadzie tylko do tego sprowadzała się jej cała rola, a szkoda, bo odgrywała ona pierwsze skrzypce w tej historii. Podobnie jest z sojusznikami Namora – Namorą i Attumem. O ile ten drugi miał jeszcze jakiś cel w całej tej opowieści, tak historia bohaterki praktycznie nic nie wniosła. Już lepiej wyszło pojawienie się drugorzędnych bohaterów z poprzednich filmów, mających też raptem parę minut. Odegrali oni naprawdę kluczowe role, nakreślając przyszłość filmowej franszyzy. Warto jednak zaznaczyć, że najlepszą grą aktorską popisuje się Letitia Wright, ukazując cały bagaż emocji, jaki towarzyszą Shuri w rzeczywistości pozbawionej jej ukochanego brata.
Podsumowując rocznicowy (trzydziesty) tytuł Filmowego Uniwersum Marvela, jest potrzebny dla jego dalszego rozwoju i z całą pewnością zaspokoi głód widzów, którzy przez ostatnie kilka miesięcy mieli okazję do narzekania na słabe produkcje.
Na film Czarna Pantera. Wakanda w moim sercu zapraszamy do sieci kin Cinema City!