Zapuszczanie brody
Vikings – Wolves of Midgard najbliżej do zremasterowanej ostatnio edycji gry Titan Quest. Zarówno w jednej jak i drugiej produkcji tło fabularne stanowią nawiązania do różnych mitologii, z czego w tytanach mieliśmy do czynienia z podaniami w klimatach greckich, egipskich i chińskich, teraz zaś, dzięki wikingom poznajemy świat całkowicie nordycki. Z początku miałem pewne obawy co do takiego wyboru miejsca akcji (pokryte wiecznym śniegiem połacie terenu, opustoszałe wioski i masa nieciekawych jaskiń widniała mi przed oczyma) na szczęście moje przeczucia okazały się być nietrafne. Po przebrnięciu przez wyjątkowo nieciekawy prolog z zachwytem parłem na przód chłonąc walory estetyczne większości odwiedzanych lokacji. Zanim jednak bliżej przyjrzymy się oprawie graficznej, kilka słów o historii. Nie jest ona niestety zbyt wciągająca i niestety pod tym względem ustępuje tytułom pokroju The Incredible Adventures of Van Helsing. Opowieść rozpoczyna się od wyzwolenia osady naszego klanu, która mocno ucierpiała na wskutek ataku nieprzyjaznych istot. Wyzwalając niemal własnoręcznie całą wioskę (co nie jest jak wiemy niczym niezwykłym) zostajemy przez pozostałą przy życiu ludność, wybrani na nowego przywódcę. Wykonując kolejne zadania, które z początku związanie są niemal całkowicie z odbudową tego, co zostało zrównane z ziemią, zaczynamy stopniowo mieszać się w sprawy, które zwykłych śmiertelników nie powinny interesować. Ot standardzik. Tym niemniej nie tło fabularne czyni produkcję wielką.
Mróz szczypiący w uszy
Rozgrywka polega rzecz jasna na przemierzaniu różnorodnych krain, wykonywaniu prostych zadań, które w większości sprowadzają się do ubicia konkretnej ilości istot, zniszczenia kilku flag, bądź goblinich szałasów, a następnie pokonania dużego, złego bossa. Nawet mechanika walki nie wprowadza zbyt wielu niecodziennych zmian ( ot dodano możliwość turlania się po ziemi, oraz częściowej interakcji z otoczeniem). Mimo to sama gra zachwyca i potrafi przykuć na kilka dobrych posiedzeń. Jej fenomen można wytłumaczyć dwojako. Z jednej strony wymienione powyżej, dość oklepane elementy, zostały zrobione bardzo starannie i samo sieczenie niemilców, rozpłatywanie ich na kilka mięsistych kawałków (szczególnie w trybie furii – czyli tutejszym berserku), a także zabawianie się z nimi za pomocą silnika fizycznego zaimplementowanego w wikingach, potrafi dać od groma frajdy. Z drugiej zaś dodano kilka nowinek takich jak przykładowo system przystosowania naszego bohatera do warunków środowiskowych (nasza postać potrafi odczuć na własnej skórze co to znaczy odmrozić sobie tyłek), możliwość rozbudowania osady poprzez gromadzenie surowców, usprawnianie znajdujących się w niej budynków, a także zdobywanie kolejnych jej mieszkańców często wnoszących do świata gry kolejne dobrodziejstwa (przykładowo sposobność do umieszczania run w naszym rynsztunku).
Nieskrępowana frajda
Zapytacie, a jak się to wszystko sprawdza w praktyce? Otóż nadzwyczaj dobrze i spójnie. Udając się na kolejne zlecone nam przez bohaterów NPC zadanie kompletujemy przed wyprawą ekwipunek (kupując go lub tworząc u lokalnego kowala, bądź handlarza), następnie wybieramy lokację docelową poczym po czasem dość dłuższej chwili (mapy potrafią się nieco doczytywać, szczególnie podczas pierwszego odpalenia), trafiamy na niezbyt gościnne tereny, które trzeba wyzwolić od wszelkiej maści organicznego życia (aczkolwiek nie jest to reguła). Po wykonaniu kilku opcjonalnych questów oraz dotarciu do bramy z głównym przeciwnikiem (tutaj gra zalicza u mnie spory plus, gdyż wyraźnie zaznacza nam miejsce, w którym nie będzie już odwrotu, a to pomaga nam bezstresowo zwiedzić całą dostępną mapę bez obaw, iż przypadkowo rozpoczniemy finalne stracie i zamkniemy sobie tym samym drogę do skompletowania tego wszystkiego co przygotowali dla nas twórcy), wracamy z powrotem na nasze skromne włości, by po odpowiednim ulokowaniu surowców, ulepszeniu darów i atrybutów naszego bohatera (te uzyskujemy poświęcając odpowiednią ilość krwawych szczątków ubitych przez nas przeciwników), rozejrzeć się za kolejnym wyzwaniem. Można by śmiało uznać, iż Vikings – Wolves of Midgard posiada wszystko to co w produkcjach hack’and’slash pokochały miliony graczy na całym świecie.
Sroga zima
Sprawdźmy jednak jak prezentuje się oprawa audiowizualna. Tutaj miałem muszę przyznać, mieszane odczucia. W menu głównym wita nas bardzo chwytliwy kawałek przywodzący na myśl utwory przygrywające w Skyrimie, bądź też na wyspach Skellige (w Wiedźminie 3). Basowy męski chór potrafi zagrzać do walki, jednakże w samej grze brak bardziej wyrazistych utworów. Są one, co warto zaznaczyć, dobrze dobrane, współgrają z tym co dzieje się aktualnie na ekranie i generalnie to najlepsze co można o nich rzec. Obyło się tutaj bez większych rozczarowań, ale także nadmiernych zachwytów.
Sama strona graficzna prezentuje się za to o co najmniej dwa oczka lepiej. Cudownie zaprojektowane, rozległe mapy. Różnorodne środowiska i rodzaje lokacji, które przemierzymy, a także drobne smaczki w postaci śladów na śniegu, czy efektów wywoływanych przez zimno, to wszystko może się podobać. Pomijając dość sztywne animacje oraz niezbyt rozgarniętą sztuczną inteligencję wszystko sprawia wrażenie kompletnego i udanie zakończonego projektu.
Vikings – Wolves of Midgard jest grą bardzo dobrą i z całego serca poleciłbym ją każdemu graczowi zakochanemu zarówno w nordyckich klimatach jak i niestroniącemu od rubasznego biegu z dwuręcznym toporem w celu przetrącenia kilku żeber wielkiemu, bagiennemu trollowi. Szczególnie w trybie multiplayer, który również został z powodzeniem zaimplementowany w finalnej wersji produkcji.
Powiem szczerze, iż nie mogę doczekać się kolejnej gry hack’and’slash od studia Game Farm. Podobno ma ona skupić się tym razem na bardziej pospolitych klimatach znanych fanom fantasy. Nic tylko prosić Odyna o cierpliwość.