No to od początku!
Z autorką „Księżycowego miasta” miałam okazję zapoznać się już wcześniej, co z pewnością wpłynęło na moje bardzo duże wymagania względem książki. Czy zostały one zaspokojone? I tak, i nie.
Bryce Quinlan prowadzi intensywne życie. Za dnia pracuje jako asystentka w galerii sztuki, nocą imprezuje. Jest beztroska, jej problemy koncentrują się głównie na wyborze drinka albo proszku i często przebiera w facetach. Razem z najlepszą przyjaciółką Daniką bawi się do upadłego i wzbudza kontrowersje. Czego żądać więcej?
Hunt Athalar trochę w swoim życiu narozrabiał. Związany obowiązkiem odpokutowania win, z ciernistą koroną wytatuowaną na czole, która ma za zadanie trzymać jego potężną moc w ryzach, zmuszony jest do wypełniania zadań zleconych przez gubernatora. Co z tego ma? Nadzieję, że uda mu się odzyskać wolność.
Miej się na baczności!
Jak wiadomo, demony dobrymi istotami nie są, a puszczone samopas potrafią wyrządzić wiele szkód. Zwłaszcza, jeśli ktoś takiego demona przyzywa specjalnie, żeby cię nim poszczuć.
Kiedy w Księżycowym Mieście dochodzi do pierwszego morderstwa, życie Bryce zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Kiedy zostaje zobligowana do wytropienia sprawcy, zaczyna się przygoda. Hunt natomiast dostaje propozycję nie do odrzucenia – zostanie zwolniony z niewolniczej przysięgi, jeśli wspólnie z Quinlan dopadną winnego.
Nawałnica tekstu
Po pierwsze, już od samego początku zostajemy zasypani ogromem opisów. Akcja z początku zdaje się toczyć raczej powoli, zamiast tego przewija się tona nazw własnych, imion, miejsc. W pewnym momencie zaczęłam się trochę w tym gubić, bo było ich zwyczajnie zbyt wiele.
Jeśli ktoś wcześniej czytał którąś z serii Maas, może zauważyć, że powiela tutaj swój schemat kreowania postaci. Różnica jest taka, że w tej powieści są one bardziej wulgarne. I to tyle.
Pomysł na fabułę jest oryginalny, autorce udało się połączyć w fajny sposób wątek kryminalny z powieścią fantasy, co jest przyjemnym podmuchem świeżości. Choć początek moim zdaniem zdaje się być trochę trudny do przebrnięcia, im dalej idziemy, tym bardziej książka nas wciąga.
Podsumowując
Na pytanie czy warto przeczytać odpowiedziałabym, że tak. Sarah J. Maas ma całą masę zwolenników i choć nie zawsze można śmiało stwierdzić, że jest to kawał najlepszej literatury, to nie można jej też odmówić tego, że potrafi wzbudzić w czytelniku emocje i tym samym zachęcić, by jednak doczytał książkę do końca.