Roguelite to gatunek, który bardzo zyskał na popularności dzięki trwającej nieprzerwanie modzie na gry niezależne. Jednocześnie cyfrowa dystrybucja oferująca mnóstwo nowych pozycji każdego miesiąca sprawia, że nowe gry muszą mieć to „coś”, żeby się wybić i zyskać uznanie graczy. Caveblazers na pierwszy rzut oka wydaje się być wariacją na temat Spelunky. Czy jest jednak w stanie zaoferować coś więcej niż tylko inspirację słynnym rogalikiem?
Podręcznikowa przygoda
Caveblazers zdecydowanie nie posiada ekscytującego początku. Po kilku zdaniach wprowadzenia (o pełnoprawnej narracji nie ma tu mowy) i zaliczeniu prościutkiego tutorialu nasz śmiałek rusza w głąb jaskiń. Schemat zabawy wydaje się być prosty: dojść do końca etapu w jednym kawałku, przy okazji wybijając monstra, zbierając skarby i nowy ekwipunek. Czynności powtórzyć, raz co jakiś czas dodając walkę z bossem. Jak to jednak w grach roguelite bywa, zuchwałe wojaże będą często przerywane przez zgony. Śmierć naturalnie jest permanentna, a co za tym idzie za każdym razem, gdy kostucha dopadnie gracza, ten musi zaczynać od zera. Osobiście mówiąc, właśnie ten brak namacalnego uczucia progresji odrzucał mnie często od gatunku. Twórcy zdawali sobie chyba sprawę, że wielu graczy ma podobne podejście (zwłaszcza gdy sukces zależy też od szczęście). Dlatego też po każdym podejściu zdobywamy określoną ilość punktów postępu. Gdy te wypełnią odpowiedni pasek, postać zostaje nagrodzona nowym wdziankiem do customizacji, lub jednym z perków. Te wpływają na startowy ekwipunek i modyfikatory bohatera. Tym samym im więcej gramy, tym nie tylko w naturalny sposób stajemy się coraz lepsi, ale i mamy większą szansę na zdobycie zestawu ustawiającego grę bardziej pod nasz, osobisty styl rozgrywki, a w konsekwencji grać jeszcze bardziej efektywnie. No właśnie, ale jak się właściwie łazi po tych jaskiniach?

Akcja potrafi być bardzo intensywna, co jest jednocześnie wadą i zaletą
A wybornie!
Jako rogalik Caveblazers postanowiło na pierwszy rzut oka pójść w podobny kierunek co Spelunky. Oznacza to, że mechanika została zaczerpnięta z klasycznych platformówek 2D. Jak wiadomo, w gatunku tym kluczowym elementem jest sterowanie bohaterem. Musi być intuicyjne i praktyczne, a protagonista powinien responsywnie reagować na polecenia. Nie mam w sumie w tej kwestii nic do zarzucenia, ale tylko w przypadku zabawy na kontrolerze. Schemat na klawiaturze okazuje się bowiem bardzo niewygodny i wymaga małpiej zręczności do pokonania najprostszych sekwencji. Rozumiem, że tytuł został przygotowany z myślą o padach, ale nie musiało się to skończyć olaniem tradycyjnych pecetowców.
Wygodne poruszanie się jest szczególnie istotne, ponieważ gra utrzymuje zabójcze tempo i nie wybacza błędów. Co chwilę natkniemy się na sytuację grożącą zgonem na miejscu, a czas reakcji do długich nie należy. Szczególnie, że przeciwnicy są do naprawdę wytrwali. Nie mówię tutaj o fizycznej odporności, bo z tą bywa różnie, ale gdy raz zobaczą naszego odkrywcę, to pościg będzie trwał tak długo, aż ktoś padnie trupem. Jednocześnie intensywność komponuje się idealnie z płynnością rozgrywki, przez to ta potrafi być naprawdę angażująca. Tak więc, nawet po głupiej i bezsensownej porażce, częściej niż rozgoryczenie i frustrację, odczuwałem potrzebę jeszcze jednego podejścia. Kusi, tym bardziej że mechanika została bardzo urozmaicona. Oprócz standardowego miecza do walki wręcz, wyposażeni jesteśmy w łuk stanowiący początkowo broń pomocniczą (strzela się za pomocą prawego analoga). Z czasem zdobędziemy jednak bardziej zróżnicowany oręż nie tylko różniący się statystykami, ale i zmiennym sposobem działania. Do tego broń dystansowa stara się zachowywać w miarę „fizycznie”. Tak więc wystrzelona strzała z czasem zacznie opadać, pistolet maszynowy powoduje potężny odrzut. Zabawę urozmaicają również przedmioty magiczne z aktywowanymi umiejętnościami.

Liczne buffy wzbogacają różnorodność rozgrywki
Tytuł wyróżnia również charakterystyczna mechanika „błogosławieństw”. Porozrzucane po mapie, po zebraniu zmieniają statystyki bohatera. Co istotne, efekt poznamy dopiero po wypróbowaniu. Warto też wiedzieć, iż w produkcji nie uświadczymy typowego sklepu. Można więc zapytać: po co trudnić się zbieraniem tego całego złota? Ano, natknąć się można na liczne posągi, które po złożeniu ofiary ze świecidełek lub zdrowia postaci oferują losowe nagrody. Szanuję taki patent za kreatywne oddanie istoty lootboxów, lecz bez mikrotransakcji.
Dobry styl to podstawa
Caveblazers jak wiele rogalików posługuje się wiecznie popularną estetyką pixel artową. Nie jest to na szczęście zwykłe podpinanie się pod nostalgię, gdyż oprawa okazuje się naprawdę ładna i co najważniejsze czytelna. Wszystkie animacje cechują się wysoką płynnością, a projekty postaci, przedmiotów i lokacji przyciągają oko. Smak dopełnia prosta, acz przyjemna i klimatyczna muzyka w stylu retro platformówek. Nie przeszkadza, ale wyraźnie zaznacza swoją obecność.

Przykuwający oko bossowie to podstawa. Mimo pixelartu, udało się
Na uwagę zasługuje naprawdę bogata zawartość tytułu. Lista przeciwników, bossów, przedmiotów i innych ficzerów robi dobre wrażenie i zachęca do wielokrotnych powrotów do gry. Jakby tego było mało, dostępny jest również tryb z dziennym wyzwaniem, w których gracz zaczyna bez perków, ale ze z góry narzuconym zestawem przedmiotów i umiejętności. Najwięcej zabawy jednak daje tryb lokalnej kooperacji. Jak wiadomo, wspólne umieranie zawsze potrafi zacisnąć więzi międzyludzkie. Oczywiście obecność drugiego gracza potęguje i tak już często przytłaczający chaos. Niestety, w moim wypadku co-op nie uruchamiał się bez dwóch padów, więc opcja pad+klawiatura prawdopodobnie nie będzie działać.
Więc ruszaj odkrywco!
Caveblazers to kawał bardzo przemyślanego rogue lite’a. Dorzuca od siebie naprawdę sporo do i tak mało eksploatowanego konceptu rogalikowej platformówki. Dzięki temu angażuje trudną do opanowania, ale bardzo satysfakcjonującą mechaniką. Potężna, dopracowana zawartość za relatywnie niską cenę, jest wzorowa jeśli chodzi o segment gier indie. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to kiepskie sterowanie na klawiaturze. No i nie pogardziłbym jakąkolwiek, choćby pretekstową historią. To jednak chyba cecha gatunku, który rzadko się skłania do budowania fabuły.

Te magiczne dwa słowa potrafią wytrącić stoika z równowagi. A ujrzycie je bardzo, bardzo często

Grę kupicie na GOG.com