Gry z serii Life is Strange sięgały do tej pory po cokolwiek sporą rozpiętość tematyczną. Podczas gdy pierwowzór kręcił się wokół szkolnej dramy i zaskakująco mrocznego thrillera, część druga stawiała na opowieść drogi i znacznie wyraźniej zaakcentowane elementy obyczaju. Punktami wspólnymi kolejnych odsłon pozostawały jednak przede wszystkim dwie rzeczy – integralne dla opowiadanych historii elementy science fiction i krótko- bądź długoterminowe, ale zawsze nieuniknione konsekwencje podejmowanych przez nas wyborów. Momenty takie jak dramatyczna rozmowa z Kate na dachu szkolnego budynku czy wieńcząca przygodę w sequelu, wyciskająca łzy z oczu sekwencja na przejściu granicznym zbudowały marce trudną do podważenia renomę gier, które potrafiły rozbroić nawet największych twardzieli. Opatrzona podtytułem True Colors część trzecia jedynie potwierdza, że rozpoczynając przygodę z Life is Strange, należy mieć na podorędziu paczkę chusteczek.
Poruszyć nas do żywego
O tym, że znów staniemy oko w oko z historią, która na pierwszym miejscu stawiać będzie emocje, przekonujemy się w zasadzie od samego startu przygody. Oto bowiem Alex Chen – dziewczyna mierząca się z własną seksualnością, spędzonym w ośrodku adopcyjnym dzieciństwem i wcale nie tak fajnym, jak mogłoby się wydawać, niezwykłym darem (a może raczej przekleństwem?) odczytywania prawdziwych uczuć napotkanych ludzi, na zaproszenie dawno niewidzianego brata Gabe’a trafia do niezwykle urokliwego miasteczka Haven Springs. Tam ma rozpocząć zupełnie nowy rozdział swojego życia, ale szybko okazuje się, że to jedynie początek kolejnego dramatu. Gdy Gabe umiera w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, to właśnie Alex podejmie się wyjaśnienia całej sprawy.
Fabuła, jaką przedstawiają nam powracający do serii scenarzyści studia Deck Nine Games (które to ze względów licencyjnych najprawdopodobniej na dobre zastąpiło twórców pierwowzoru, Dontnod Entertainment), po raz kolejny stanowi crème de la crème całej przygody. Unikając wchodzenia w grożące spoilerami szczegóły – mamy tu świetnie sportretowaną, potrafiącą stawić czoła przeciwnościom losu bohaterkę, całą galerię intrygujących postaci na drugim planie, z prowadzącą audycje radiowe Steph czy właścicielem miejscowego baru Jedem na czele, i przede wszystkim pełen szarpiących czułe strony naszych dusz momentów scenariusz. Dokładnie jak w przypadku wcześniejszych części serii, True Colors bierze się również za bary ze społecznym komentarzem, choćby w temacie wspomnianej tożsamości seksualnej – i choć nie zawsze unika nieco zbyt dosłownego przekazu, serce i intencje ma dokładnie tam, gdzie mieć powinno.
Ewolucja w miejsce rewolucji
Zupełnie nową, choć utrzymującą jakość poprzedniczek historię poznawać będziemy za pomocą w dużej części niezmienionego gameplayu. Wciąż naszym podstawowym zadaniem będzie prowadzenie konwersacji z innymi bohaterami, wyłuskiwanie informacji i na tej podstawie podejmowanie kolejnych decyzji, wizyty w kolejnych liniowych lokacjach oraz prościutka interakcja z otoczeniem. Jest też kilka nieskomplikowanych minigier oraz porozrzucanych tu i ówdzie znajdziek dla miłośników aczików, ale umówmy się – rozgrywki samej w sobie jest tu relatywnie niewiele i całość trzeba zdecydowanie bardziej rozpatrywać w kategorii interaktywnego filmu niż produkcji, w której będziemy mieli znaczący wpływ na obraz świata przedstawionego. Uczciwie rzecz ujmując jednak, trudno byłoby się spodziewać po przedstawicielu tej serii czegokolwiek innego, a odbiorcy, w jakich tytuł celuje, doskonale zdają sobie sprawę, czego powinni się po nim spodziewać.
Nie znaczy to jednak, że na jakiekolwiek nowości całkowicie zabrakło tu miejsca. Obok zmiany w formule opowieści objawiającej się tym, że wszystkie pięć epizodów składających się na produkcję jest dostępnych od samego początku, te w zasadzie są dwie. Pierwsza, mniej znacząca, choć definitywnie budująca refleksyjny nastrój całości, to niejakie „momenty zen”, w których możemy na kilka minut oderwać dłonie od myszki i klawiatury, podziwiając wykreowane przez deweloperów widoki, okraszone porcją znakomitej muzyki. To niejako odpowiednik zabawy w szkicowanie z części drugiej – o ile jednak tam braliśmy aktywny udział w zabawie, True Colors daje nam raczej czas do przetrawienia wydarzeń, jakie wcześniej stały się naszym udziałem. A myśleć jest o czym, bo dokładnie w tym miejscu pojawia się druga z nowinek, czyli polegająca na odczytywaniu uczuć napotkanych postaci umiejętność naszej Alex. To z jednej strony mechanizm niezwykle prosty w użyciu, z drugiej jednak doskonale wpasowujący się w nastrój całej historii, bo umożliwiający poznawanie innych bohaterów od całkowicie innej strony – a następnie wykorzystywanie uzyskanych informacji. Czy empatia może być supermocą? W nowym Life is Strange niejednokrotnie przekonamy się, że tak.
Haven Springs jak malowane
Całość okraszona jest prześliczną oprawą graficzną, wzorem stylu artystycznego znanego z poprzednich odsłon nieco pociągniętą rysunkową kreską. Takie skupienie bardziej na artyzmie niż szczegółowości pojedynczych tekstur to najlepsza recepta na długowieczność oprawy i Deck Nine Games doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Dodajmy do tego pełne spektrum przesyconych kolorów i w efekcie świat przedstawiony będzie jawił się nam w niektórych momentach jako miejsce wręcz baśniowe – choć paradoksalnie niepozbawione również pewnej dozy idyllicznego realizmu. Magiczny efekt jeszcze podkręca będąca już w zasadzie znakiem rozpoznawczym serii, wyłuskująca prawdziwe perełki indie popu i rocka ścieżka dźwiękowa z takimi kawałkami jak choćby Home Gabrielle Aplin czy Don’t Matter formacji Kings of Leon.
Tak trudne pożegnania
Choć w mojej osobistej klasyfikacji historia Seana i Daniela z części drugiej pozostanie nadal szczytowym osiągnięciem cyklu, Life is Strange: True Colors jest bez dwóch zdań jego godnym przedstawicielem, nie tylko udanie wykorzystującym najmocniejsze punkty wypracowanej przez lata formuły, ale i potrafiącym udowodnić, że potencjał na rozwój marki jest w dalszym ciągu przeogromny. Choć opuszczać Haven Springs i Alex będzie nam więc niezwykle ciężko, podczas napisów końcowych będziemy odczuwali też ten szczególny rodzaj satysfakcji charakteryzujący produkcje, które zdołały na chwilę wyrwać nas z objęć codzienności i zapewniły chwile refleksji nad tematami, które zazwyczaj przeciekają nam przez palce. A dokładnie takich uczuć przy Life is Strange chcemy doświadczać.