Grzybobranie
W czasach mej młodości, a więc w latach 90., gry planszowe były zdecydowanie mniej popularne niż w chwili obecnej. Na rynku dostępnych było pewnie kilkadziesiąt tytułów, przy czym większość z nich nie różniła się szczególnie od siebie. Turlaliśmy sześciościennymi kośćmi, poruszaliśmy się po planszy w stylu bajkowym, zamkowym czy toru wyścigowego i odczytywaliśmy instrukcje z poszczególnych pól, które kazały nam się cofać, iść do przodu, wykonać kolejny rzut lub wstrzymać się na kolejkę. Dość podobnie wyglądała zresztą jedna z moich ulubionych gier, czyli Grzybobranie. W tej planszówce urozmaiceniem były grzybki, które należało odpowiednio ustawić. Dowiadywaliśmy się przy okazji, które z nich są jadalne, a które nie. Nie liczyło się też, kto pierwszy dotrze do mety, ale to, kto na koniec będzie miał najwięcej dobrych grzybów w koszyku. Ponieważ jestem jedynakiem, a nie zawsze mogli przyjść do mnie koledzy, grać ze mną musiała często moja mama.
Dzielnie znosiła ten moment, gdy przynosiłem pudełko, rozstawiałem wszystko na stole i prosiłem ją o jeszcze jedną rundę po wyimaginowanym lesie. Zawsze znalazła dla mnie czas. Choć zdarzało się, że jej rola kończyła się na rzucie i powrocie do szykowania obiadu. Wtedy ja poruszałem jej pionkiem i, gdy nie widziała, oszukiwałem. Pewnie dobrze wiedziała, że to robiłem i tylko dawała mi wygrać. W sumie przez to wolałem grać z nią niż z czujnym tatą, u którego nie było przymykania oka. – Piotr Markiewicz