To, że przy pomocy budżetu w skali mikro potrafi wyczarować dobry film, Kanadyjczyk Adam Macdonald udowodnił już bardzo solidnym Na szlaku z 2014 roku. Tam, pośród leśnej głuszy, na niczego nieświadomą parę turystów polował wygłodniały Grizzly. W Pyewacket niedźwiedzia nie uświadczymy. Jest za to las. I coś znacznie bardziej złowieszczego.
Dla nastoletniej Leah Reyes dojrzewanie to wyjątkowo trudny okres. Nie dość, że bohaterka niedawno straciła ojca, to jeszcze z każdym dniem coraz bardziej przekonuje się, że jej matka nie potrafi poradzić sobie z traumą. Dwa zupełnie różne temperamenty pod jednym dachem to już wystarczający powód, by spodziewać się regularnych sztormów, ale gdy w końcu nadchodzi nieuchronna decyzja rodzicielki o przeprowadzce i perspektywa odcięcia się od wszystkiego co do tej pory znała, Leah nie wytrzymuje. Potrzeba już tylko jednej kłótni więcej, by trafiła w sam środek lasu, z zamiarem zrobienia użytku ze swoich cokolwiek niepokojących zainteresowań. I przekonała się, że czasem naprawdę należy uważać, o co się prosi… bo przecież można zostać wysłuchanym.

Źródło: cinemaelite.com
Ale to już było… tylko co z tego?
Ogrywający znane już na wylot schematy okultystycznych horrorów Pyewacket nie grzeszy oryginalnością scenariusza, lecz o ile w większości podobnych filmów mogłoby to być sporym minusem, akurat tutaj nie jest to nic złego. Przede wszystkim dlatego, że świadomy ograniczonych środków Macdonald doskonale zdaje sobie sprawę, że wtórny temat może widzowi sprzedać tylko przy pomocy dobrze budowanego uczucia osaczenia i niepewności, stopniowo zwiększając napięcie. Trzeba przyznać, że w Pyewacket wychodzi mu to przednio – początkowa teen drama z wolna uderza w coraz to mroczniejsze tony, by w końcu uraczyć nas rasowym horrorem, na czele ze sceną jako żywo przypominającą Blair Witch Project.
Historia w Pyewacket nie jest też niepotrzebnie przekombinowana, by zaskakiwać widza na każdym kroku. W miejsce tego Macdonald stawia na jasny i klarowny przekaz – nie życz drugiemu, co tobie niemiłe. I jest w uświadamianiu nas co do jego wartości niezwykle precyzyjny, w trakcie ledwie dziewięćdziesięciominutowego seansu nie dając widzowi choćby kilku chwil wytchnienia. Zarówno bohaterom jak i nam nieustannie towarzyszy świadomość, że coś złego wisi w powietrzu i tylko czeka na moment odpowiedni do manifestacji. Świadomość nieuniknionego męczy tak widza, jak i ekranowych uczestników dramatu, co w miarę odhaczania kolejnych punktów na fabularnej ścieżce coraz bardziej dostrzegamy na ich steranych troskami twarzach.

Źródło: universoreverso.com.br
Ciemno wszędzie, ponuro wszędzie
O odpowiednio ponurą atmosferę dba też Christian Bielz, który raczy nas wypranymi z kolorów, szerokimi kadrami. Bywają w Pyewacket momenty, w których już po zakończeniu sceny kamera pozostaje w danym miejscu chwilę dłużej i pozwala nam dokładniej wpatrzyć się w scenerię. To o tyle sprytny zabieg, że czasem Macdonald postanawia zabawić się z nami w kotka i myszkę, umieszczając w tle jakiś element, który dostrzeżony jeszcze potęguje grozę. Budowanie napięcia przez obraz jest tu więc raczej subtelne i nie opiera się na przewidywalnych jumpscare’ach. Subtelnie grają też aktorzy – obok największego nazwiska w obsadzie, znanej choćby z ekranizacji Silent Hill, czy serialowego The Walking Dead, Laurie Holden (w udanej roli znerwicowanej matki), błyszczy przede wszystkim młoda Nicole Muñoz jako Leah. Jej rola to zresztą klucz do powodzenia całego przedsięwzięcia, bez której odpowiedniej interpretacji zamiast niepokoju odczuwalibyśmy raczej irytację poczynaniami bohaterki.

Źródło: splatfilmfest.com
Bo najważniejszy jest pomysł
Pyewacket to zatem jeden z tych niezależnych filmów, które przemyślaną realizacją i pomysłem na siebie potrafią dać prztyczka w nos wyposażonym w większe budżety krewniakom. O ile nie oczekujemy więc dużej ilości akcji, a zamiast przekraczającego bezpieczną dawkę zagęszczenia CGI na metr kwadratowy cenimy sobie bardziej klimat, możemy temu małemu horrorowi bez żalu poświęcić półtorej godziny życia.