Porywając się na adaptację ugruntowanego arcydzieła trzeba być butnym, wzorowo przygotowanym albo wręcz szalonym. Twórcy najnowszej ekranizacji Czarodziejskiego fletu lekcję z Mozarta odrobili na czwórkę z plusem – do pełnej punktacji zabrakło właśnie odrobiny szaleństwa.
Uwertura
Rzecz dzieje się w zjawiskowych okolicznościach przyrody austriackich Alp. To tam nastoletni Tim Walker (Jack Wolfe) przenosi się z Londynu, by zgodnie z ostatnim życzeniem ciężko chorego ojca uczyć się w prestiżowej szkole muzycznej pod patronatem Wolfganga Amadeusza Mozarta. Wkrótce okazuje się, że magia szlachetnej muzyki nie jest jedyną, jaka wypełnia mury gmachu, a kopia Czarodziejskiego fletu – skradziona przed laty przez ojca Tima – otwiera wrota do fantastycznego świata słynnej opery wiedeńskiego klasyka.
Akt pierwszy i… drugi?
Akcja filmu rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Równolegle śledzimy bowiem przyziemne troski i rozterki uczniów prestiżowej szkoły i epicką wyprawę księcia Tamino, stawką której jest wolność księżniczki Paminy (Asha Banks) i los krainy, nad którą zawisło widmo Wiecznej Nocy. To połączenie zrozumiałe, choć nieco męczące. O ile sam zamysł pozwala umieścić klasyczne dzieło we współczesnym kontekście i wydobyć z libretta Emanuela Schikandera jego ponadczasowy wymiar i uniwersalne wartości, o tyle przeskoki pomiędzy rzeczywistościami wybijają z rytmu, nie pozwalając w pełni wczuć się w żadną z nich. Trudno przy tym oprzeć się wrażeniu, że obie „składowe” fabuły dzieli przepaść, a akcja dziejąca się współcześnie doklejona została do klasycznej narracji nieco na siłę.
Odpowiedzialni za scenariusz Andrew Lowery i Jason Young decydują się przy tym na bezpieczną ścieżkę, proponując raczej nieskomplikowaną historię z prostymi odpowiedziami na złożone problemy, momentami uderzając wręcz w dydaktyzujące tony. Pod tym względem Czarodziejski flet przypomina raczej szkolną rozprawkę pisaną pod maturalny klucz. I choć porusza także istotne, współczesne problemy – takie jak skutki ogromnej presji i zupełnego braku sprawczości wrzuconej do wyścigu szczurów „zdolnej młodzieży” i skostniałe struktury archaicznego modelu szkolnictwa – nie rozwija ich. Łatwo zauważyć, że mniej widowiskowa część filmu została potraktowana nieco po macoszemu – w końcu wypracowanie ma z góry narzucony limit objętości…

Źródło: Materiały promocyjne od Kino Świat
Bękart tańczy i śpiewa!
Dodatkowym walorem jest w większości nieopatrzona jeszcze obsada. Szerszej publiczności powinien być znany przede wszystkim Iwan Rheon, świetnie bawiący się w roli rubasznego błazna Papageno (o, jak drastycznie różnej od tych, które przyniosły mu rozpoznawalność – Simona Bellamy w serialu Misfits czy Ramsaya Boltona w Grze o Tron). Łatwo rozpoznać także weterana sceny i ekranu, F. Murraya Abrahama, ostatnio widzianego w malowniczo położonym Białym Lotosie, a którego – tu, jak sądzę, dodatkowe oczko puszczone przez twórców – z wiedeńskim klasykiem łączy rola w Amadeuszu Milosa Formana. Widowisko okazuje się świetną platformą, na której pokazać mogą się artyści występujący dotąd przed raczej ograniczoną publicznością – obsadę uzupełniają bowiem europejscy wokaliści i śpiewacy, występujący od West Endu po największe sceny operowe świata.
Tym, którzy gotowi są przyjąć taką konwencję, zdecydowanie polecam wycieczkę do kina. Choć wizualnie Czarodziejski flet przypomina chwilami raczej telewizyjne produkcje familijne (to film o zdecydowanie niehollywoodzkim budżecie – co niestety widać w ograniczonym rozmachu produkcji), warto doświadczyć go w jak najlepszej jakości dźwięku.
Za możliwość obejrzenia filmu Czarodziejski flet dziękujemy sieci kin Cinema City.