Lubię to, niestety nieczęste, uczucie ogromnej satysfakcji z seansu, gdy wychodzę z sali kinowej. Po Śmierć nadejdzie dziś uśmiechałam się chyba jeszcze przez sen. Dawno nie widziałam tak dobrego amerykańskiego kina dla nastolatków. Tym bardziej, że film nie bazuje na jednej wielkiej imprezie, seksie po kątach i walce typu szare myszki kontra super cheerleaderki, oczywiście z wielką miłością niepewnej siebie dziewczynki do superprzystojnego sportowca.
Główna bohaterka – od zołzy do sympatycznej koleżanki
Tree nie należy do najsympatyczniejszych osób. Poznajemy ją w dniu jej urodzin, gdy budzi się z wielkim kacem w pokoju obcego chłopaka, od którego szybko ucieka. Co rusz spotyka ludzi, którym zachodzi za skórę. Ktoś ma tego dość i gdy główna bohaterka zmierza wieczorem na imprezę, zostaje zamordowana. Rano jednak znów dzwoni telefon i ponownie budzi się „wczorajsza” u tego samego nieznajomego.
Z rolą nieznośnej Tree przyszło się zmierzyć aktorce Jessice Rothe, znanej choćby z musicalu La La Land. Producenci nie kryli wątpliwości, czy znajdą dziewczynę na tyle uzdolnioną, żeby udźwignęła postać przechodzącą dość szybką przemianę psychiczną, ale po ostatnim klapsie mieli pewność, że wybrali świetnie. I tak, to był strzał w dziesiątkę. Podobnie jak wszyscy inni aktorzy, którzy wczuli się w swoje dobrze rozpisane role. Spokojnie, Oscarów nie rozdaję, to nie ten poziom kina. Ale to, czego można wymagać od produkcji dla nastolatków, otrzymacie.

„Śmierć nadejdzie dziś” – kadr z filmu
Dzień świstaka jako komediowy slasher dla nastolatków
Od 1993 roku, kiedy to swoją premierę miał Dzień świstaka z Billem Murrayem i Andy MacDowell w rolach głównych, pojawiło się kilka produkcji opartych na schemacie wrzucania bohatera w kółko i w kółko w jeden wybrany dzień z jego życia. Raczej przeszły bez większego echa. Filmowi Śmierć nadejdzie dziś również nie wróżę zapisania się w historii kinematografii, jednak po tych ponad dwudziestu latach powtarzania określonego motywu, jest to jedna z lepszych propozycji.
Wyważona rozrywka
Poszłam na premierę z nastawieniem, że obejrzę horror. Wyszłam ubawiona dobrą komedią, która oczywiście bazuje na slasherach, ale trudno patrzeć na nią jako na klimatyczne kino grozy. Bardzo podobała mi się przemiana bohaterki – niby przewidywalna, ale i tak ciesząca – oraz tempo akcji, które zostało świetnie wyważone. Pierwszego ostatniego dnia życia Tree poznajemy jej prawdopodobnie standardową dobę akademickiej egzystencji. Drugiego poranka bohaterka jest zdezorientowana, ale myśli, że ma po prostu déjà vu. Trzeciego zaczyna do niej docierać, co się dzieje. I bawi się tym, że codziennie (w sumie to cały czas jednego dnia) może robić co chce, bo rano i tak obudzi się i nikt wkoło nie będzie pamiętał jej wybryków. Gdy postanawia odkryć, kto jest jej mordercą, akcja przyspiesza, nie pozwalając widzowi się znudzić, aż do momentu, gdy znajduje prawdopodobnego kandydata. Bohaterka dociera do momentu walki o życie – nie o powtarzanie wciąż i wciąż swoich urodzin, a o obudzenie się już po nich. Mi się wydało, że to trochę za szybko. I miałam rację. Producenci poczęstowali nas wyśmienitą ucztą, której nie ucięli w połowie, bowiem pomysł gonił pomysł.

„Śmierć nadejdzie dziś” – kadr z filmu
Warto iść do kina?
Warto. Naprawdę. Trailer zapowiadał niezły film i chciałam go obejrzeć. Po seansie stwierdzam, że trochę szkoda jest mieć go już za sobą, bo chętnie przeżyłabym to jeszcze raz. Oczywiście na pewno za rok czy dwa powrócę do niego, bo choć nie należy do „genialnych” produkcji, cieszy oko i umysł fabułą. Choć jest przewidywalny, sprawia radość niewymuszonym humorem wywołującym uśmiech na twarzach wszystkich obecnych na sali.