Czas młodzieńczych miłostek i buntu mam już za sobą, a jednak wszystkie historie, które za punkt wyjścia mają właśnie nastoletnie burze hormonalne z marszu traktuję z pewnym pobłażaniem. Pierwsze zakwitające uczucia są pożywką dla wyobraźni twórców, inspirują i prowokują do wspomnień. Nic w tym dziwnego. W końcu każdy z nas to przeżył i wie, że jest taki moment, kiedy zwykła rozmowa z kimś, kto nam się podoba jest niemal tak wyczerpująca i wymagająca jak podróż na inną planetę.
God save the queen
Końcówka lat siedemdziesiątych, Londyn, punk definitywnie nie jest martwy, a wręcz dopiero się narodził i święci triumfy. Trójka nastoletnich przyjaciół poszukuje sensu życia, rozrywki i uniesień miłosnych. O ile punk rockowe imprezy są na wyciągnięcie ręki, o tyle z drugą osobą do kochania nie jest już tak łatwo. W pewną pochmurną noc głód wrażeń gna młodocianych bohaterów przed siebie, aż docierają do miejsca, które chyba nie mogłoby być bardziej kontrastujące z rzeczywistością dzielnicy Croydon. Chociaż z zewnątrz budynek nie odbiegał zbytnio od markotnej scenerii, to co działo się w jego wnętrzu już tak.
Chłopcy wpraszają się na najdziwniejszą prywatkę, jaką można sobie wyobrazić. Zostawiają daleko w tyle szare ulice i rozochoceni innością, z którą się zetknęli, przemierzają kolejne pokoje podziwiając futurystyczne, kolorowe postacie oddające się rozmaitym zabawom i tańcom. Fantazyjne stroje i osobliwe zachowania gospodarzy pochłaniają ich do tego stopnia, że grupa rozdziela się. Od tego momentu zaczyna się właściwa opowieść, ta o miłości przyprawionej kosmosem i filozofią „no future”. Enn poznaje Zan.
Pokaż mi punk
Efektem spotkania nastolatków jest niezwykła przygoda i popkulturowa podróż ideologiczna. Trudno o wyraźniejsze nawiązania – Zan pochodzi z innego świata, w którym tradycją jest, że rodzice zjadają własne dzieci, a Enn, jako przedstawiciel buntowniczego nurtu sprzeciwia się konsumpcjonizmowi i jednocześnie próbuje uporać się postawą własnego ojca. Analogia pomiędzy dziwnym zwyczajem przybyszów z innej planety, a wyznawaną przez punk rockowców filozofią nie może być przypadkiem.
Młody Brytyjczyk uczy swoją ukochaną, czym jest bunt, a ona zatraca się niemal całkowicie. Skrajnie inna kultura pochłania ją do tego stopnia, że poddaje się metamorfozie, aby stanąć na scenie i wykrzyczeć całą swoją frustrację.
Niby punk, niby anarchia, ale bez autorytetu się nie obeszło
Podstawowym założeniem ideologii punka jest brak zwierzchnictwa, wolność poglądów i indywidualizm. A przynajmniej kiedyś sprawa była tak prosta. Obecnie, ze względu na mnogość przemian społecznych i ewolucję poglądów, możemy już mówić o mocno zaangażowanym ruchu społeczno-politycznym, co delikatnie koliduje z pierwotnymi dogmatami. Jednakże, co do zasady, kwestia autorytetów i zjawiska przywództwa jest obecnie w miarę spójna, a już na pewno była w latach, w których osadzona jest akcja filmu Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach.
Jedną z drugoplanowych bohaterek jest Boadicea (Nicole Kidman). To punkówa z długim stażem, która przewodzi grupie lokalnych nastolatków. Jej rolą jest wprowadzenie Zan na wyższy poziom wtajemniczenia. Opowiada dziewczynie różne historie ze swojego burzliwego życia i pomaga kosmitce przeobrazić się w rasową wokalistkę.
Podczas koncertu między parą zakochanych dochodzi do niezwykłego przepływu energii. Na chwilę stają się jednością i w fantastycznej feerii barw przemierzają kosmos lub inny wymiar. Niewątpliwie połączyło ich gorące uczucie, ale żywa muzyka miała w tym swój spory udział.
Ci z pierwszego planu i pozostali
W przypadku filmów z gatunku science fiction trudno o brak przerysowania. Granie kosmity nie jest łatwe, bo z jednej strony trzeba zachować umiar, lecz i umiejętnie uwypuklić swoje odczłowieczenie. Elle Fanning w roli Zan radzi sobie całkiem przyzwoicie, a Nicole Kidman zwyczajnie bawi stylizacją a’la David Bowie. Reszta postaci po prostu starała się wiernie podążać za schematem i raczej nie nadawać swoim kreacjom zbyt oryginalnego sznytu, efektem czego starania wcześniej wspomnianych pań spełzły na niczym.
Symbolika i garść wniosków
John Cameron Mitchell serwuje nam huśtawkę nastrojów oraz wiele skrótów myślowych. Od emocjonalnych wyznań, przez ideologiczne wynurzenia, do klasycznego twistu fabularnego na koniec. Cała ta bieganina trochę męczy nieharmonijną narracją i nie pozwala na pełne zaangażowanie się widza. Wątki poboczne przeskakujemy, jakby nie miały większego znaczenia, a przecież po coś zostały umieszczone w filmie. Momentami można odnieść wrażenie, że część z nich dokręcono później by zwyczajnie wydłużyć całość, a to nie jest dobry znak. Być może produkcja zyskałaby nieco w odbiorze, gdyby twórcy zdecydowali się na krótki metraż? Paradoksalnie, skondensowana opowieść jest jednocześnie niezdrowo rozciągnięta.