Po raz kolejny galaktyka chwieje się i pilnie potrzebuje bohaterów, a Strażnicy będą musieli w jakiś sposób stanąć na wysokości zadania. Będzie ratowanie wszechświata, potyczki z olimpijskimi bogami i… obalanie rządów naftowego barona-bobra? Co tu dużo mówić, prawdopodobnie najbardziej zwariowana drużyna dziwaków znowu w akcji!
Jest dobrze, prawda?
No właśnie, jest chyba nawet lepiej niż dobrze, ale nie uprzedzajmy faktów. W zasadzie od pierwszych stron komiksu witają nas typowo sielankowe klimaty, bo drużyna w końcu jest w komplecie. Po zakończeniu wojny z Powszechnym Kościołem Prawdy bohaterowie odpoczywają na pewnej planecie i robią sobie przerwę po rzekomym wyzdrowieniu Rocketa. Nie muszą w końcu patrzeć śmierci w twarz… ale może jednak chcą? Bo zjawia się Nova i informuje naszych herosów o ponownym pojawieniu się bogów olimpijskich (Avengers. Bez drogi do domu się kłania) i tym całym zagrożeniu dla wszechświata, ale Strażnicy nie chcą się w to mieszać, to już nie ich działka. Przynajmniej do czasu, ponieważ Star-Lorda przez cały czas nawiedzają sny/wizje z przeszłości, które kiedyś zdawały się być nieprawdziwe, ale dziś nie ma już co do tego takiej pewności.
Tak, to preludium do tragedii, która ponownie rozbije drużynę z powodu ich niezdolności do niewdawania się w konflikty. Zdarzenie to odbije się echem na całym składzie, pokazując, że przedstawiona na kartach komiksu historia ma znaczenie. Może nie wpłynie na całe uniwersum, ale na te konkretne postaci już tak, a już na pewno na czytelników, bo w Czyli zostaliśmy my nie brakuje dramatów i emocji. Na szczęście nie brakuje również zabawnych scen. Sceny z Księciem Mocy, Czarnym Jackiem, Marvel Boyem i innymi drugoplanowymi bohaterami rozluźniają historię na tyle, że czytelnik zapomina, o co faktycznie toczy się gra. A to, że działa to tak dobrze jest zasługą całego zespołu kreatywnego.
Wciąż się napawam!
Juann Cabal, czyli artysta odpowiadający za, chociażby All-New Wolverine, zdaje się rozwijać tutaj skrzydła. Jego czysty styl zaskakująco fantastycznie pasuje do Strażników Galaktyki. Wzmacnia efekty humorystyczne mimiką postaci, oraz dodaje epickości w scenach walk. W czasie czytania trafiło się kilka stron, przy których musiałem się zatrzymać na dłużej. Rysunki jednak nie robiłyby takiego efektu, gdyby nie kolory, za które odpowiada Federico Blee.
Jest całkiem niezłym kolorystą, chociaż czasami wydaje mi się, że mógłby lepiej poradzić sobie z barwami twarzy. Z drugiej strony nie brakuje też scen wręcz bijących po oczach neonowym blaskiem, co pewnie tłumaczy, dlaczego został wybrany do pracy nad Strażnikami. Na szczególną uwagę zasługuje również Nina Vakueva. Wykonuje znakomitą robotę, podbijając ton konkretnej sceny w trzecim zeszycie, co uważam za o wiele bardziej imponujące niż okazjonalne popisy Cabala. Reszty zespołu już tak nie chwalę, ale nie dlatego, że nie są dobrymi artystami – wszyscy są świetni – ale dlatego, że Cabal zrobił tak dobrą robotę, że każdy numer, którego nie narysował, wydawał się niemal rozczarowujący.
Walczę jak mężczyzna… który ma plan
Pierwszy tom nowej serii Strażników Galaktyki to powiew świeżości. Al Ewing ma kilka fajnych pomysłów, takich jak ten, by podzielić kosmicznych najemników na dwie drużyny. Jeszcze lepiej sprawdza się uzupełnienie ich nowymi twarzami, takimi jak chociażby Hercules. Lekkie i zabawne przekomarzanie się dobrze sprawdza się w przypadku tego, z czego znani są Strażnicy. A kosmiczne przygody są cholernie zabawne. Śmierć jest szokująca, ale… czy na pewno? Kto czytał już komiksy ze stajni Marvela, ten wie, że śmierć wcale nie musi oznaczać końca.
A co z minusami? Tak w zasadzie to strasznie ciężko mi się do czegoś przyczepić. Część osób pewnie nie będzie pocieszona faktem, że nie brakuje tutaj odniesień do innych komiksów, ale są one raczej zachętą do tego, żeby po nie sięgnąć, niż faktycznym problemem w zrozumieniu tego, co dzieje się na kolejnych stronach nowego tomu. Dużo z tego co widzimy teraz, miało miejsce w poprzedniej serii, której autorem jest Donny Cates (również do przeczytania w ramach inicjatywy Marvel Fresh), także myślę, że warto i ją przeczytać, przy czym zaznaczam, że nie jest to wymagane.
Obecny scenarzysta wykazuje doskonałe zrozumienie każdej postaci i pomimo tego, że nie jest ich zbyt wiele, to wydaje się, że każdy ma swoje pięć minut. Uwielbiam te interakcje i wewnętrzne monologi zespołu, a także przeplatające się wątki. Ewing wykonuje świetną robotę, trzymając swoisty rytm i komunikując czytelnikom, co dokładnie się dzieje, gdy zagłada zbliża się nieuchronnie. Wszystko to wzmocnione jest jasną, kolorową grafiką i doskonałym układem paneli, za który odpowiadają Juann Cabal i spółka! To prawdopodobnie jeden z lepiej narysowanych i obecnie dostępnych komiksów Marvela na półkach.