Welcome back, Commander
Na ćwierćwiecze zasłużonej serii zostaliśmy obdarzeni remasterem dwóch pierwszych gier spod tego szyldu: Command & Conquer z 1995 (znanego także z dopiskiem Tiberian Dawn) oraz wydanego rok później Command & Conquer: Red Alert. Tytuły te zdefiniowały wtedy to, jak powinniśmy wyobrażać sobie przedstawiciela gatunku RTS (Real Time Strategy)* i posiadały to, co najważniejsze – płynną i dynamiczną rozgrywkę, dostępną w trybach jedno- i wieloosobowym.
Status na FB – to skomplikowane
Fabuła w obu grach przenosi gracza do alternatywnej przeszłości. Tytuły dzielą jedno uniwersum, które w latach 90. odczuwa skutki zanieczyszczenia Tyberium – silnie trującej substancji rodem z kosmosu, która odkrywa złoża cennych kruszców i rzadkich minerałów. Świat podzielony jest pomiędzy dwie frakcje – GDI (Global Defense Initiative – odpowiednik NATO) oraz Bractwo N.O.D – organizację terrorystyczną o niejasnych celach. O tym, czy złowrogiemu Kane’owi udało się osiągnąć swoje cele, nie dowiemy się jednak sięgając po Command & Conquer: Red Alert, ponieważ jest to prequel, w którym Albert Einstein stworzył nową oś czasu. W 1946 roku naukowiec postanowił wymazać z historii przywódcę III Rzeszy – Adolfa Hitlera, w wyniku czego druga wojna wybucha dopiero w drugiej połowie lat 40. pomiędzy Aliantami a ZSRR.
To wymieszanie z poplątaniem sprawia, że fabuła serwowana nam w przerywnikach filmowych jest godna filmów klasy B**, jednak nie przeszkadza ona w odbiorze gry. W czasie ich oglądania można za to śmiało polować na nielogiczności czy niezgodności geograficzne. Dzięki Red Alert dowiedziałem się, że pod Toruniem mamy góry, a bez względu na kontinuum czasowe Polska ma granice ustalone w Jałcie, nawet jeśli druga wojna światowa jeszcze nie wybuchła.
Reinforcements have arrived
Jeśli chodzi o arsenał, obie gry są praktycznie identyczne. Red Alert rozwija opcje dostępne w serii Command & Conquer – widać Albert Einstein poleciał nie tylko w przeszłość, ale również w przyszłość, zabierając ze sobą zabawki z lat 90. W obu grach mamy więc kilka jednostek piechoty (w zależności od strony konfliktu dwie lub trzy), kilka czołgów, które na ogół są lekko zmienionymi odpowiednikami maszyn znajdujących się po drugiej stronie barykady), wyrzutnie rakiet czy helikoptery bojowe. Na plus odnowionej edycji, która posiada w sobie wszystkie dodatki (łącznie trzy – dwa do Red Alert i jeden do Tiberian Dawn), jest też odnowiony i przystosowany do dzisiejszych standardów interfejs użytkownika; nie trzeba już rozpaczliwie poszukiwać budynków i jednostek w dwóch rządkach po prawej stronie ekranu – wszystko jest dostępne za pomocą maksymalnie dwóch kliknięć.
Do tanga trzeba dwojga
Przystępność interfejsu nie ułatwia jednak trybu rozgrywki wieloosobowej. Tutaj wszystko jest po staremu – zabójczo szybko dla początkujących oraz interesująco dla doświadczonych graczy. Multiplayer z nieznajomymi zalecam tylko masochistom i osobom, które zjadły zęby na podobnych tytułach – po 25 latach istnienia gra ma wysoką barierę wejścia. Przed rozpoczęciem rozgrywki musimy jedynie wybrać frakcję – w przypadku Command & Conquer z 1995 możemy jedynie wybrać pomiędzy GDI a NOD, natomiast w Red Alert wybieramy państwo, dzięki czemu dostajemy niewielki perk, np. zwiększoną szybkostrzelność jednostek. Trzeba być gotowym na mecz już w momencie niezwykle krótkiego ekranu ładowania – jeśli ktoś po rozpoczęciu wyszukiwania gry wyjdzie po herbatę do kuchni, może wpędzić się w niezłe kłopoty. Ogólnie jest tu wszystko, co tygrysy i zaprawieni weterani StarCrafta lubią najbardziej – przegrać można w 4 minuty, a na większych mapach gracze budują kilka baz, w międzyczasie tworząc kolejne zastępy jednostek.
Grając w RTS, w życiu nie czułem się tak przebodźcowany od momentu rozpoczęcia meczu. W dodatku uczucie to nie opuszczało mnie przez cały czas trwania spotkania w Red Alert – w środku rozgrywki niejednokrotnie zawyłem przeraźliwie, kiedy po dobrej wymianie na środku mapy przez niedopatrzenie straciłem o jeden czołg za dużo. Była to niesamowita przygoda dla kogoś, kto przyzwyczajony był do ślamazarnych RTS-ów typu Company of Heroes czy Iron Harvest, gdzie trzy czołgi to bogactwo – tutaj musimy operować co najmniej kilkunastoma maszynami jednocześnie.
Zawiedziony byłem jedynie niezbyt imponującym ekranem matchmakingu, ponieważ tutaj również jest wszystko po staremu; ludzi poszukujących atrakcyjnych odznak i budujących ego rang odrzucą bezpardonowo podane punkty ELO, stosunek W/L oraz obecna pozycja na świecie – tylko i aż tyle. Jeśli ktoś by mi powiedział, że tak samo wyglądał ekran trybu wieloosobowego w Red Alert 24 lata temu, uwierzyłbym mu na słowo.
Chronoshift ready
Podróż ćwierć wieku w przeszłość stanowiła niesamowite odczucie – Command & Conquer Remastered pozwala spojrzeć na nowo na gatunek, który od wielu lat walczy o powrót do czasów chwały, które z perspektywy 1995 roku dopiero miały nadejść. Niesamowitym jest odkryć na nowo, że kiedyś nawet minimapa nie była obowiązkowa, a odblokowywało się ją dopiero po ówczesnym ulepszeniu bazy
Kolejne tytuły Westwood Studios z serii Command & Conquer: Tiberian Sun, Red Alert 2, Yuri’s Revenge, a ponadto produkcje konkurencji: StarCraft, Twierdza czy Age of Empires – wszystkie te gry pojawiły się w późniejszych latach i zapadły w pamięć fanów gatunku. Żaden z nich nie był jednak tak przełomowy, jak Command & Conquer Tiberian Dawn. Z czystym sumieniem polecam każdemu Command & Conquer Remasted Edition, bez względu na to czy graliście w RTSy 20 lat temu – historię trzeba znać, nawet jeśli może ją zmienić jakiś dziwny pan z wehikułem czasu.