Po sukcesie, jaki odniosły nowe Gwiezdne wojny, całkiem udanym powrocie do kin Star Treka oraz kosmicznym triumfie Strażników Galaktyki, Luc Besson najwidoczniej postanowił wtrącić swoje trzy grosze do tematu filmowych space oper i przenieść na ekran przygody kultowego (przynajmniej w kulturze frankofońskiej) bohatera komiksowego, Valeriana. Wydawałoby się, że autor uwielbianego przez widzów Piątego elementu jest odpowiednią osobą do tego zadania. Czy rzeczywiście? W końcu Francuz najlepsze lata twórczości ma już za sobą.
Po ostatnich dziełach Luca Bessona, na mojej prywatnej osi ocen oscylowały one pomiędzy „takie sobie” a „kolorowy koszmarek”, nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań wobec reżysera, który już kilka razy kończył karierę. Jakim więc zaskoczeniem okazał się zwiastun Valeriana, sugerujący powrót do totalnego luzu i nieskrępowanej wyobraźni znanych z Piątego elementu. Oczywiście doświadczenie kazało podchodzić do tematu z dużą rezerwą, a pierwsze opinie nastrajały umiarkowanie optymistycznie do najnowszego dzieła Francuza.
Strona wizualna filmu, jak zresztą można zaobserwować już w zwiastunach, jest bez dwóch zdań. Fani przygód Corbena Dallasa i Leeloo momentalnie odnajdą się w tej stylistyce. Z pewnością przypadnie ona do gustu miłośnikom ostatniego Star Treka oraz Strażników Galaktyki. Jest kolorowo, nieco kiczowato, a świat przedstawiony okazuje się baaardzo umowny i odległy o całe lata świetlne od twardej fantastyki naukowej. Trudno powiedzieć, na ile rzecz przypadnie do gustu wielbicielom komiksowego pierwowzoru, bo choć Besson garściami czerpał z dzieła Dargauda, to jednak pozwolił sobie na sporą swobodę twórczą i dostosowanie materiału do współczesnych hollywoodzkich trendów.
Widać, że reżyser garściami czerpie z postępu technologicznego, jaki dokonał się od premiery Piątego elementu w branży filmowej. Kosmiczny targ oraz tytułowe Miasto Tysiąca Planet są szalenie pomysłowe, a liczba i różnorodność pojawiających się na ekranie mieszkańców kosmosu mogłaby zawstydzić nawet ekipę z Lucasfilm. Inna sprawa, że wiele z wykorzystanych w obrazie pomysłów jest albo wtórna (miłujący pokój i przyrodę mieszkańcy Mül, którzy kojarzą się z Na’vi z Cameronowskiego Avatara, czy wygląd „ulic” Alphy, stanowiący połączenie Coruscant i Trona), albo stanowi tylko kolorową atrakcję bez sensownego fabularnego rozwinięcia.
Jedną z największych wad Valeriana jest nadmiar. Scenarzysta i reżyser w jednej osobie zdecydowanie przeszarżował pod względem ilościowym, przez co obraz cierpi na klęskę urodzaju. Masa miejsc, postaci i wydarzeń, od których produkcja, jaka mogłaby być supernową, zapada się w sobie niczym czarna dziura. Niektóre sceny pokazywane są niepotrzebnie po kilka razy, a sekwencja pościgu, zamiast ekscytować – nuży. Sytuacji nie poprawia średni scenariusz, wypełniony rozwiązaniami deus ex machina i sprowadzający interesującą relację między bohaterami do sztampowego love story.

Zdjęcie z filmu „Valerian i Miasto Tysiąca Planet”
No właśnie – postacie. Nie można powiedzieć, żeby bohaterowie Piątego elementu byli jakoś szczególnie skomplikowani, ale po pierwsze – okazali się intrygujący, a po drugie – była między nimi chemia. Pierwsze sceny Valeriana sugerują, że tytułowy bohater wraz z Laureliną będą równoprawnymi protagonistami, a romantyczno-erotyczne zainteresowanie, którym agent darzy swoją partnerkę, będzie z kolei jedynie elementem komediowym dodającym pieprzu relacji między postaciami. Niestety, i tu przepraszam za quasispoiler, Besson (albo jacyś hollywoodzcy producenci/księgowi) uznał, że każdy film musi być o miłości i kobieta musi ulec urokowi słodkiego drania. I to jeszcze bym przełknął, ale dlaczego przy okazji superskuteczna, niezależna, wojownicza i zadziorna Laureline z minuty na minutę staje się coraz bardziej ciapowata, by od połowy filmu okazać się damą w opałach, którą Valerian bez przerwy musi ratować?! A na koniec (uwaga, kolejny jakby spoiler) Valerian okazuje się wyrachowanym, logicznym żołnierzem, jaki pod wpływem kobiety uczy się uczuć. Błe.
Kolejnym fatalnym posunięciem Bessona jest kreacja antagonisty. Jean Baptiste Emmanuel Zorg to był gość. Zły do szpiku kości, zbir bondowskiej klasy. A tu? Twórcy starają się zafundować widzom twist tak banalny, że pod koniec filmu można być w autentycznym szoku, że nie okazał się zmyłą. Słabo, Luc, stać cię na więcej…
Ostatecznie Valeriana nie ogląda się źle. Szczególnie na dużym ekranie warstwa wizualna robi imponujące wrażenie. Jednocześnie jednak film niedomaga na niemal wszystkich innych polach i daleko mu do poziomu hitu sprzed dwóch dekad. Lepiej więc powtórzyć sobie seans Piątego elementu i dać Lucowi Bessonowi w spokoju przejść na wielokrotnie zapowiadaną emeryturę.