Say my name, say my name
Anthony McCoy (Yahya Abdul-Mateen II) wiedzie wygodne życie u boku ukochanej, Brianny (Teyonah Parris), w jednej z modnych dzielnic Chicago. On – młody malarz, odkryty przez marszandów i krytyków jeszcze w trakcie studiów na prestiżowej akademii, ona – ambitna kuratorka sztuki. Inicjalny sukces i kontrowersyjna tematyka (Tony porusza w swojej twórczości problematykę przemocy i tarć międzyrasowych) zapewniły mu rozgłos i komfort finansowy, jednak skutecznie odciągnęły od tworzenia – od dwóch lat niczego nie namalował. W poszukiwaniu inspiracji artysta odkrywa miejską legendę związaną z opuszczoną dzielnicą Cabrini-Green. Mit o mordercy z hakiem, wabiącym swoje ofiary słodyczami, pojawiającym się w lustrze na pięciokrotne wezwanie, pobudza wyobraźnię malarza, który zaczyna odczuwać pewną więź z nawiedzonym miejscem. Tymczasem przywołana po latach mara zostawia za sobą krwawy ślad…
Powiedz wszystkim
Kino gatunkowe przez wielu uważane jest za pustą rozrywkę, gorsze dziecko X muzy, a horror – jako najmocniej obarczony formalnymi schematami i kliszami – za gatunek najmniej wartościowy. O tym, jak bardzo krzywdząca jest to teza, twórcy przypominają malkontentom od zarania medium, a dzieła pokroju Nosferatu – symfonii grozy, Gabinetu doktora Caligari, Nocy żywych trupów czy przekrój twórczości Wesa Cravena, Davida Cronenberga i Johna Carpentera trafiły do kanonu światowego kina. W ostatnich latach nasilił się jednak trend kreowania grozy jawnie zaangażowanej społecznie, w czym wyspecjalizowało się między innymi założone przez Jordana Peele’a studio Monkeypaw Productions. Wcześniejsze fabuły twórcy – Uciekaj! i To my – brały na tapet kwestie wciąż pogłębiających się nierówności społecznych i punktowały oblicza współczesnego rasizmu. W porównaniu z wchodzącym właśnie na ekrany Candymanem krytyka ta, skupiona na hipokryzji środowisk progresywnych i liberalnych, może wydawać się raczej dobrotliwym klapsem.
Tym razem Peele oddał reżyserski stołek młodej wiekiem i dorobkiem Nii DaCoście, pozostając jednocześnie producentem i współscenarzystą (wespół ze stałym współpracownikiem – Winem Rosenfeldem – i DaCostą). Dzięki temu tropy, motywy i obserwacje obecne również w wyżej wymienionych tytułach, zyskują świeżą energię – to kino gniewne, wściekłe i bolesne, jednocześnie oskarżycielskie i katartyczne. To krzyk rozpaczy i bezsilności wobec przemocowego systemu, który odgórnie kreuje grupy wykluczone, by potem móc je na pokaz zwalczać – co w przypadku czarnoskórych mieszkańców USA jest jednocześnie śladem historii spisanej krwią ich przodków, jak i (co pokazują cykliczne protesty w reakcji na doniesienia o kolejnych przypadkach nadużyć służb mundurowych) szarą codziennością.
Tam, gdzie Peele dotąd ironizował i wyśmiewał, DaCosta rozlicza bez kompromisów i taryfy ulgowej, nie bawiąc się w subtelności i woalowanie przekazu. Tym bowiem jest – i zawsze była – figura Candymana: chochołem stworzonym w celu oswojenia zbiorowej, dziedziczonej przez kolejne pokolenia doświadczających przemocy Afroamerykanów traumy. Wyrzutem kolektywnego sumienia. Postacią tragiczną – jego kolejne wcielenia, pszczoły w jego „ulu”, to ofiary bezsensownej przemocy, linczów, fałszywych oskarżeń. Miano Candymana to klątwa wywołana głęboko zakorzenioną, a wciąż obecną niesprawiedliwością i systemową opresją. Opresją, która pociąga za sobą realne konsekwencje i dotyczy wszystkich – nawet tych, którym (tak, jak Danielowi Robitaille’owi w literackim pierwowzorze autorstwa Clive’a Barkera i oryginalnej ekranizacji Bernarda Rose’a czy Anthony’emu w wersji obecnej) czujność uśpił społeczny awans.
Rasowy horror
Nie oznacza to przy tym, że Candyman pozbawiony jest charakterystycznej dla Peele’a lekkości i ironii. Cięższe przewinienia systemu punktowane są z odpowiednim akcentem, jednak relatywnie lżejsze – takie jak choćby apropriacja czarnej sztuki i zawłaszczanie narracji przez grupy dominujące personifikowane w postaci cynicznego marszanda i zblazowanej białej krytyczki – skwitowane są przewrotnymi żartami. Na ich rozliczenie najwidoczniej jeszcze przyjdzie pora.
Polityczny wydźwięk filmu mógłby nie wybrzmieć równie mocno, a nawet brzydko zapachnieć dydaktyzmem, gdyby Candyman nie był również efektywnym, znakomicie zrealizowanym horrorem. Twórcy doskonale znają reguły gry i wykorzystują je, by oprócz dobitnego przekazu skonstruować również angażującą, niepokojącą historię, zilustrowaną zdjęciami Johna Guleseriana i klimatyczną ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Roberta A. A. Lowe’a. Obraz nie stroni od gore’u i elementów body horroru, częściej uciekając się jednak do zabiegu dystansującego – szczególnie brutalne opowieści przedstawiając w formie dziecięcej zabawy, papierowego teatrzyku cieni. Wówczas największe okropieństwa wyobrazić musimy sobie sami…