Ludziom z łatwością przychodzi szufladkowanie i nadawanie etykietek. Fantasy postrzegane jest jako gatunek, w którym wszystko można wytłumaczyć magią i tym, że wymyślony świat rządzi się swoimi prawami. Horror ma straszyć, więc nikt nie wymaga od niego wyższych poziomów logiki. Science fiction z kolei bazuje na nauce, więc podczas pisania pozycji należącej do tego gatunku trzeba się wykazać przynajmniej elementarną wiedzą z zakresu nauk ścisłych.
Takie stereotypy na temat fantastyki miałam już okazję usłyszeć w swoim życiu. Wystarczyło jednak wybrać się na kilka spotkań autorskich, zwrócić uwagę na odpowiedzi na pytania padające ze strony publiczności i wysłuchać garści anegdot, którymi dzielili się zaproszeni goście, by odkryć, że napisanie książki fantasy wymaga czasem ogromnego nakładu pracy niezbędnego, by znaleźć informacje i potrzebne dane. Wszystko po to, żeby czytelnicy nie mieli na co zwrócić uwagi i nie mogli zarzucić autorowi niedouczenia.
Jaki jest koń, każdy widzi!
Widzi, ale czy wie, ile taki koń pije? A zdaje sobie sprawę z tego, jak dużo wody jest mu potrzebne, gdy ciągnie ciężki wóz? Zatem, mając te wszystkie dane, jak wyliczyć, ile trzeba zabrać beczek, by w wędrującej karawanie zwierzęta nie padły z pragnienia? Weźcie pod uwagę, że zapasy dla ludzi i całego tabunu też są transportowane w sposób wymagający kolejnych kopytnych, więc im więcej koni, tym więcej wody, a im więcej wody, tym więcej wozów, te zaś ciągnięte są przez… I tutaj moglibyśmy wpaść w błędne koło. No więc jaki jest wynik tego, bądź co bądź, matematycznego zadania?
Z takim problemem musiał zmierzyć się Robert M. Wegner, autor fenomenalnej serii Opowieści z meekhańskiego pogranicza, gdy przyszło mu opisać sposób, w jaki przemieszczała się ogromna karawana, składająca się z ludzi, zwierząt oraz wozów mieszkalnych. Na wielu spotkaniach z nim można było usłyszeć anegdotę o tym, jak niemal zapędził się w kozi róg wyliczeń. Może to brzmieć kuriozalnie dla kogoś, kto nigdy nie rozważał, że w książkach z gatunku fantasy, poza smokami i całą masą dziwnych stworów, pojawiają się też te nam znane, jak: konie, koty, psy, krowy i wiele innych, a zmienianie ich fizjonomii i sposobu funkcjonowania nie przeszłoby bez echa, bo ktoś podniósłby argument, że sensowniej byłoby wprowadzić swoje autorskie rasy zwierząt, a nie modyfikować już istniejące.
To jak ten smok tak naprawdę lata? A jak strzela blaster?
Trzeba też przyznać, że wielu autorów w swoich książkach fantasy sięga po rasy, które w naszym, do bólu wręcz niemagicznym świecie, miałyby solidne problemy z przeżyciem. Weźmy na tapetę takie smoki – wielkie gady, o cielsku pokrytym łuskami, ziejące ogniem, ważące pewnie dobrych kilkaset kilo, na dodatek latające. Trzeba przyznać, że sporo tego jak na jedno stworzenie. Okazuje się, że przy tej wadze i rozpiętości skrzydeł smoki, z fizycznego punktu widzenia, nie miałyby szansy unieść się w powietrze.
Wystarczy spojrzeć na albatrosa wędrownego, współcześnie żyjącego ptaka o największej rozpiętości skrzydeł (nawet do trzystu siedemdziesięciu centymetrów, ważącego przy tym do dwanaście kilogramów) i na dropa olbrzymiego, będącego najcięższym przedstawicielem latających zwierząt (waży nawet do dziewiętnaście kilogramów przy rozpiętości skrzydeł do dwustu siedemdziesięciu pięciu centymetrów). Już ten pierwszy preferuje lądowanie na wodzie, a jego lot w dużej mierze polega na szybowaniu, podczas gdy drugi z wymienionych gatunków większość swojego życia spędza na ziemi, a poderwanie się do lotu jest dla niego tak dużym wysiłkiem, że przelatuje raptem kilkanaście metrów. Smoki, przy swojej masie, musiałyby mieć ogromne skrzydła, które pewnie załamałyby się pod swoim własnym ciężarem. Zatem co sprawia, że latają? No czary, panie.
Panuje przeświadczenie, że magią tłumaczy się wszystko to, czego nie potrafimy wyjaśnić za pomocą fizyki, chemii czy biologii, sięga się też po nią wtedy, gdy chcemy zaprzeczyć prawom którejś z tych nauk i wprowadzić coś dziwnego (chociażby te latające smoki, których przecież nie wyjaśnimy mniejszą grawitacją w wymyślonym przez nas świecie, bo i ludzkie sylwetki miałyby wtedy inną budowę). Stereotyp ten w wielu miejscach łączy się z głębokim przekonaniem, że science fiction, mające w swojej nazwie określenie „science”, sugeruje jakiś bliski związek z czymś naukowym, zupełnie ignorując drugi z tych wyrazów, jasno wskazujący nam na to, że będzie to po prostu fikcja.
Jasne, polega ona na przewidywaniu, co za technologie uda nam się wynaleźć, nikt jednak nie zadaje sobie trudu, by wyjaśnić nam, na jakiej zasadzie one działają (wiecie, gdyby byli w stanie, to pewnie technologia ta stałaby dostępna już dawno temu). Nikt nie wdaje się w szczegóły działania blasterów, osiągania prędkości światła, biomechanicznych protez, ulepszania ciała za pomocą nanotechnologi ani przenoszenia naszej świadomości z jednego ciała do kolejnego – to się po prostu w fabułach powieści i filmów dzieje. Ewentualnie dostajemy zlepek składający się z kilku lub kilkunastu słów, których znaczenia nikt nie sprawdza, bo zwyczajnie mija się to z jakimkolwiek sensem.
Fantasy czerpie z naszego świata
Pewnie niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że autorzy fantasy wkładają w swoje książki wiele wysiłku. Niektórzy są tak skrupulatni, że sprawdzają nawet, jak dostać się w określone miejsce i zmieniają plan podróży postaci pod uzyskane w ten sposób informacje. Tak swego czasu zrobiła Aneta Jadowska, czym pochwaliła się w swoich social mediach – pracowała wtedy nad Akuszerem bogów i zmuszona została do drobnej modyfikacji fabuły, gdy okazało się, że w miejscu, gdzie zmierzała jej bohaterka, nie uświadczy lotniska, trzeba więc było dostać się tam w inny sposób. Muszę przyznać, że Jadowska, której książki osadzone są częściowo w naszym świecie (nie zabrakło akcji dziejącej się w realnym Toruniu), ma tendencję do przykładania się do swojej pracy – trasy jej postaci można odtworzyć krok po kroku. Na jednym z paneli przyznała, że kiedyś czytelniczka zarzuciła jej, że przemierzając określoną drogę, postać nie mogła usłyszeć dźwięków dochodzących z jakiejś szkoły muzycznej. Okazało się po prostu, że po publikacji książki siedzibę tej placówki przeniesiono pod inny adres.
Czytelnicy potrafią niezwykle skrupulatnie sprawdzać, czy autor nie popełnił jakiejś pomyłki i czy gdzieś nie powinęła mu się noga. Jeśli poświęcają się do tego stopnia, by przemierzyć trasę, krok w krok za bohaterem, to wyobraźcie sobie, jakby zareagowali, gdyby znane nam z naszego świata przedmioty okazały się mieć zupełnie inne cechy i zastosowanie. Z jaką reakcją spotkałby się autor, próbujący nam w powieści fantasy wmówić, że szabla wcale nie jest bronią sieczną o wygiętej i jednosiecznej głowni, konie nie potrzebują wcale tak dużo wody, kusza działa w zupełnie inny sposób, a przebycie określonej odległości nie może trwać tak krótko? Zapewne musiałby zmierzyć się z wyliczeniami czytelników, którzy szturmem rzuciliby się, by wytknąć mu błąd, niedouczenie i popełnioną gafę, za nic mając tłumaczenie, że to świat fantasy.
Okazuje się zatem, że stwierdzenie „Przecież to fantasy!” wcale nie tłumaczy wszystkiego, są bowiem rzeczy niedające się wytłumaczyć magią i prawami wykreowanymi przez autora świata i nie poradzi na to nawet boska interwencja.
Inne artykuły z miesiąca tematycznego:
Fantasy w sztuce wizualnej
Is this the real life? Is this just fantasy?
Słyszysz fantasy, myślisz smoki – o popadaniu w ut
Tolkien a Sanderson. Czy uczeń prześcignie mistrza?
Homo fantasticus – kilka refleksji o potrzebie fantastyczności
Magia. Potęga dla wybranych
Nowi pomocnicy Mikołaja
Magia chodzi własnymi drogami – rola kotów w fantasy
Ostatnia TawernaBez kategorii Dziewica, matka i ta trzecia – kilka słów o wiedźmach ze Świata Dysku