Dolina Bogów Lecha Majewskiego zawitała niedawno na wielkie ekrany jako swoisty dziwoląg, którego naturalnym środowiskiem powinny być raczej kina studyjne i niszowe festiwale. Tak się jednak nie stało – możemy ją zobaczyć między jednym a drugim akcyjniakiem w multipleksie, a z plakatów spojrzy na nas znana i lubiana twarz Johna Malkovicha. Nie ma więc wymówki, by nie zobaczyć – tylko czy właściwie warto?
Produkcja na pierwszy rzut oka wygląda bardzo zachęcająco – świetny aktor w jednej z głównych ról, uznany reżyser z szerokim dorobkiem, a do tego ciekawe połączenie pracy rodzimych twórców z zagranicznymi artystami i krajobrazami. Skrót fabuły też brzmi intrygująco – trzy historie w jednej, filozoficzne rozważania, a całość podszyta mitologią ludu Navajo. Na papierze wszystko się zgadza, zasiądźmy więc w fotelu i dajmy się porwać!
Nacieszmy uszy, nacieszmy oczy!
Niewątpliwie ogromnym pozytywem Doliny Bogów jest jej strona audiowizualna. Już otwierająca scena pokazuje nam piękno zamieszkiwanych przez lud Navajo skalistych pustkowi Ameryki, zarówno za pośrednictwem malowniczych, statycznych kadrów, jak i przeciągłego, szerokiego ujęcia z drona. Później nie jest ani odrobinę gorzej – kamera pracuje wytrwale, tworząc ciekawe kompozycje nawet w scenach wewnątrz pomieszczeń czy w trakcie dialogów. Ten aspekt filmu obroniłby się nawet w charakterze samodzielnego widowiska, niezależnie od opowiadanej historii.
Podobnie jest też z muzyką, która pod każdym względem dorównuje wizualnemu majstersztykowi, co zresztą nie powinno dziwić w przypadku tak doświadczonego kompozytora, jakim jest Jan A. P. Kaczmarek. Nie jest to raczej taka ścieżka dźwiękowa, jaką będziemy nucić po wyjściu z kina – pozostaje dopasowana klimatem do całości dzieła i sprawnie je dopełnia, poruszając się odpowiednio między wzniosłością a stonowanym rezonowaniem z emocjami widza.

Źródło: Galapagos
Nie wszystko złoto, co się świeci
Niestety – przynajmniej dla dzieła Majewskiego – film to nie malowidło, więc nie wystarczy, że dobrze się na niego patrzy. Równie istotni są choćby bohaterowie czy fabuła… i tu już zaczynają się schody. Trzy narracje koncentrują się na trójce męskich bohaterów, których losy zostają niejako splecione. Centralny punkt powiązań stanowi historia przechodzącego życiowy kryzys pisarza-marketingowca, Johna Ecasa. Z nią zaś zazębiają się dwie pozostałe – inspirowane mitologią Navajo perypetie Szarego Konia, zostającego ojcem niezwykłego skalnego dziecka oraz podwójne życie ekscentrycznego miliardera, Wesa Taurosa.
Całość ogląda się w miarę przyjemnie dzięki dość umiejętnie dozowanemu napięciu i kreatywnej konstrukcji opowieści, która bawi się perspektywą, z jakiej poznają ją widzowie. Nie jest to w żadnym wypadku kompletny paździerz, nie trzeba się zatem obawiać nudy albo irytacji. Problem tkwi jednak w zaskakującej nijakości głównych postaci i ich przeżyć. Ani z Taurosem, ani z Ecasem, ani z żadnym z Indian raczej się nie utożsamimy, nie przywiążemy się też do nich na tyle, by im chociaż autentycznie kibicować, czy nawet z zainteresowaniem oczekiwać finału. Wszyscy oni są stosunkowo jednowymiarowi, a przy tym niezbyt sympatyczni – młody pisarz jest zagubiony, załamany utratą żony i przepełniony gorzkim gniewem wobec świata, bogacz kreowany przez Malkovicha to zblazowany, enigmatyczny krezus, wyprany z wszelkich uczuć poza żalem za zmarłą rodziną, a Szary Koń to agresywny frustrat z problemem alkoholowym. Doprawdy, urocza gromadka!
Dość specyficzna jest w tym wszystkim rola postaci kobiecych, które jak jeden mąż (a może jedna niewiasta?) są przedstawiane jako… posągowe. Nie da się tu użyć bardziej obrazowego określenia – wszystkie są bardzo piękne, jak również ważne i inspirujące dla męskich bohaterów, ale pozostają przy tym wyniosłe, nieczułe, odległe, osiągalne jedynie w marzeniach lub tęsknotach. Większość z nich zresztą funkcjonuje w filmie wyłącznie w fantazjach i retrospekcjach, a w przypadku żony Taurosa nawet jako zupełnie dosłowna statua.
„Co poeta miał na myśli”, decydując się na takie obrazowanie oraz rozkład sił pomiędzy płciami, nie potrafię jednoznacznie określić, bo i sama narracja nie próbuje tego bezpośrednio komentować. Żywię jedynie nadzieję, iż było to coś głębszego od wyświechtanego już postrzegania mężczyzn jako aktywnych i dynamicznych, ale i pełnych wad i słabości, a kobiet jako biernych, lecz bliższych ideału i zdolnych odmieniać przedstawicieli drugiej płci na lepsze.
Czemu by nie wynaleźć koła na nowo?
Po opuszczeniu sali kinowej odnosiłem wrażenie, że taka właśnie myśl przyświecała przy pracy Lechowi Majewskiemu. Dolina Bogów porusza wiele kwestii – psychologicznych, społecznych, nawet kulturowych. Tyle że samo zabranie głosu na jakiś temat to żadna sztuka, sztuką jest powiedzieć coś nowego, zaoferować innowacyjną perspektywę. Tego tutaj niestety niemal nie uświadczymy.
Istnieją już całe dziesiątki dzieł ukazujących i omawiających takie zagadnienia, jak konflikt natury i tradycji z żarłocznym, bezideowym kapitalizmem, nieoczekiwane ograniczenia płynące z piastowania wysokiej pozycji społecznej czy zdrowe i patologiczne sposoby radzenia sobie ze stratą lub wypaleniem zawodowym. I te inne twory kultury robią to w większości lepiej – a jeśli nawet nie, to przynajmniej wcześniej. Powtarzanie tego samego tak samo po prostu niczego nie wnosi. Bogaczy udających biedaków dla zachowania anonimowości widzieliśmy już wielu. Podobnie jak złamanych życiowo artystów wpadających w twórczy amok i poczciwych przedstawicieli rdzennej ludności wywłaszczanych przez bezwzględne korporacje.
Nie jestem w stanie znaleźć żadnego usprawiedliwienia dla sięgania po treści tak już dla dzisiejszego odbiorcy banalne i oklepane, jeśli nie mamy w ich przypadku nic do dodania ani nie proponujemy świeżej perspektywy. Byłbym jeszcze skłonny wybaczyć to prostemu blockbusterowi, próbującemu dodać sobie w ten sposób głębi. Niemniej jednak w przypadku kina tak dopracowanego technicznie, ocierającego się o klimat arthouse’u i ewidentnie próbującego markować własne wizjonerstwo taki zabieg po prostu boli. Król jest nagi.
Nawet tak kuszące w zamyśle wykorzystanie mitologii Navajo okazuje się sporym rozczarowaniem, gdyż powszechny wśród pierwotnych kultur mit współżycia przodka z ziemią zakończony spłodzeniem niezwykłego dziecka, zostaje w zasadzie wyjęty żywcem z mitycznych opowieści i zobrazowany bez żadnych istotnych przesunięć czy reinterpretacji.
Tak naprawdę jedynym ciekawym wątkiem ukazującym oryginalne spojrzenie na rzeczywistość była dla mnie sygnalizowana w końcowej części filmu koncepcja ludzkich talentów i pasji jako więzienia, w którym zamykamy się na wieczność zupełnie dobrowolnie. Skłoniło mnie to do pewnych refleksji i za to mogę być wdzięczny reżyserowi. Problem w tym, że jest to wątłe światełko w skądinąd ciemnym tunelu, a temat zostaje jedynie zasugerowany i zarysowany kilkoma szybkimi pociągnięciami. Nie jest on centralny dla żadnej z historii i nie ma czasu prawidłowo wybrzmieć. W ostatecznym rozrachunku można zatem znaleźć w filozoficznej warstwie Doliny Bogów jakąś wartość dodaną, jest jej jednak stanowczo zbyt mało jak na obraz tego rodzaju. Jeśli szukacie głębokiego dzieła wywracającego światopogląd do góry nogami, cóż… szukajcie dalej!
Na film Dolina Bogów zapraszamy do sieci kin Cinema City na terenie całego kraju!