Na wstępie muszę powiedzieć jedno – nigdy nie grałem w wydaną niemal przed dwudziestu laty oryginalną edycję Obliviona. Ba! Moje doświadczenie ze światem serii The Elder Scrolls dotychczas ograniczało się zaledwie do jednorazowego odpalenia kultowego Morrowinda oraz dwugodzinnej sesji w The Elder Scrolls Online, choć przyznam, że w obu przypadkach produkcje nie przypadły mi do gustu. Nie było to spowodowane rzecz jasna światem przedstawionym – ot do starszej gry podchodziłem, będąc jeszcze nie w pełni świadomym graczem, a MMORPG nigdy nie były dla mnie na tyle atrakcyjnym wyborem, by spędzać z nim setki godzin z jednym, niewielkim, acz już nieaktualnym wyjątkiem. Do świata Tamriel wkroczyłem więc bez różowych okularów nostalgii, jednak zważywszy na swój staż z odpowiednią wiedzą, jak wyglądały produkcje sprzed dwudziestu lat i z jakimi ograniczeniami musieli się mierzyć ówcześni twórcy.
Panie! A kto to panu tak odpicował?
Nie da się ukryć, że pierwszym co rzuca się w oczy, to oczywiście grafika i twórcy remastera doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Lokacje wypełniono detalami, są drobiazgowe, dopieszczone, aż czasem nachodzi ochota, by przystanąć na moment i podziwiać to, co zostało dla nas przygotowane. Wizualny przeskok jest zauważalny już w podziemiach czy lochach, gdzie nawet powtarzalność korytarzy nie przeszkadza nam w podziwianiu faktury skał czy cegieł. Spora w tym zasługa Ray Tracingu, który każdy płomień pochodni czy przebijające się przez dziury promienie słoneczne zamienia w cudowną grę cieni na nierównych powierzchniach. Również modele postaci i ich ekwipunku robią wrażenie – z łachman biedaków zwisają nici, płyty zbroi posiadają wgniecenia powstałe przez wieloletnie używanie. Twarze postaci dość ekspresyjnie, jak na standardy gier Bethesdy, wyrażają swoje emocje, ich usta dopasowują ruch do wymawianych sylab, a gdy rozmawiamy z kimś, kto krzyczy, możemy nawet dostrzec jego ślinę. Zdecydowanie gorzej na tym polu wyglądają animacje głównego bohatera. Poślizg pomiędzy przemieszczaniem się postaci w trakcie ruchu a stawianiem przez nią pierwszych kroków jest olbrzymi i rzuca się w oczy niczym wieloryb na polu golfowym. Z kolei podczas biegu heros tak bardzo pochyla się do przodu, że niemal leży na podłożu, a wychodząc pod górę najzwyczajniej w świecie ryje głową głęboko w ziemi. Oczywiście podstawową formą ogrywania Obliviona jest używanie widoku pierwszoosobowego, podczas którego owe błędy nie maja racji bytu, ale jednak niesmak pozostaje.
Nie ulega wątpliwości, że nowa szata graficzna tej leciwej gry jest piękna i jej odkrywanie daje satysfakcję, lecz gdy nasze oczy już nawykną do ładnych widoków i urokliwej gry światła i cieni, tak powoli dostrzec można potężną wadę, która w pierwowzorze była czymś normalnym, teraz jednak uderza z dość wielką siłą – świat jest nieprawdopodobnie pusty. Możemy przemierzać kilometry lasów, nie napotykając śladów fauny, odkrywać nietypowe miejsca, w których hula wiatr, a w okolicach miast i pod ich bramami, jeśli mamy szczęście lub wymaga tego skrypt, możemy napotkać pojedynczą osobę. W samych miastach – owszem – postacie niezależne kręcą się tu i ówdzie, jednak w stosunku do wielkości grodów jest ich na tyle mało, że nawet stolica wydaje się opustoszała niczym po wielkiej wojnie i zarazie jednocześnie. Tak jak wspomniałem, te niemal dwadzieścia lat temu był to standard wymuszony ograniczeniami sprzętowymi, teraz jednak wyjątkowo nie pasuje to do tego, co widzimy i sprawia, że całość jest piękną, kolorową, szczegółową, ale jednak zaledwie pustą wydmuszką.

Wyjście z kanałów, tak jak dawniej, robi wrażenie
Kurcze, miało wyjść inaczej…
Jeśli jest coś, poza wizualiami, za co mógłbym pochwalić twórców, to zdecydowanie ograniczenie swej chciwości. Owszem cena, jaką należy uiścić za The Elder Scrolls IV Oblivion Remastered, jest wygórowana, a w porównaniu z innymi krajami najzwyczajniej w świecie wysoka, jednak szczęśliwie nie pokuszono się o osobne sprzedawanie dodatków, które są z automatu integralną częścią remastera. W tym przypadku nie jest dobrze, choć łatwo się domyślić, że mogło być zdecydowanie gorzej.
Jeśli jednak o złym mowa, to zdecydowanie należy wspomnieć kilka słów o stanie technicznym. Gry Bethesdy wręcz słyną z tego, że są wypełnione różnego kalibru błędami, dzięki czemu twórcy otrzymali swego czasu przezwisko „Bugthesda”. Odpowiedzialnym za wyczarowanie nam remastera jest studio Virtuos, jednak to nie uratowało gry przed tradycją zepsucia. Na początku mojej przygody było całkiem przyzwoicie – prócz wcześniej wspomnianych błędów w animacjach wszystko działało tak, jak należy, jednak z każdą ukończoną przeze mnie misją było tylko gorzej. Przedmioty wymagane do ukończenia misji pojawiające się w nieodpowiednich, niedostępnych miejscach i nieprawidłowo ładujące się skrypty wyjątkowo psuły zabawę. W ciągu ostatnich trzech dni ogrywania tytułu w zasadzie musiałem po kilka razy restartować grę z nadzieją, że tym razem postaci niezależne nie zgłupieją, blokując się w przypadkowym miejscu, tym samym uniemożliwiając ukończenie misji. Będąc szczerym, gdyby nie fakt, że ogrywałem tę produkcję w celach napisania tej recenzji, porzuciłbym ją znacznie wcześniej, żądając zwrotu pieniędzy.
A przy okazji – wiecie, że szukając rozwiązań problemów z grą, można się natknąć na całe sekcje opisujące błędy z podziałem na stare z podstawki i nowe z remastera? Chyba nie tak powinno wyglądać tworzenie poprawionej wersji kultowego tytułu?

A z miecza chcesz zarobić, kurcze ten
The ElderScrols IV Oblivion Remastered to z pewnością niemała niespodzianka, która wydawała się czymś, czego w ostatnich latach brakowało branży gier. Po całej dramie z organizacyjnymi tworami typu Sweet Baby Inc, słabej jakości gier pokroju Dragon Age: Veilguard, czy Assassin’sCreed: Shadows gracze zasługiwali na odwrócenie trendu, jednak w mojej opinii dziełu studia Virtuos zdecydowanie brakuje do bycia światełkiem w tunelu.

Nikt nie mówił, że statek ma stąd wypłynąć
Grę do recenzji otrzymaliśmy od wydawcy za co bardzo dziękujemy, ale nie wpływa to na ocenę końcową produktu.