Oaza na pustyni
Blade Runner. Czarny Lotos. Zostawić LA zaczyna się dokładnie tam, gdzie zakończyła się historia 13 odcinkowego anime Blade Runner: Black Lotus. Sam komiks można jednak przeczytać bez oglądania wspomnianego serialu, bowiem pierwszy tom zaczyna się od streszczenia wydarzeń z przeszłości dziewczyny. A z kim mamy do czynienia? Bohaterką jest Elle, prototyp Replikanta o roboczej nazwie Czarny Lotos, który miał być zabójcą na zlecenie. Klasycznie nie wszystko idzie zgodnie z planem, a dziewczyna finalnie ucieka na pustynię, szukając szansy na odkupienie.
Fabuła sama w sobie jest w porządku, ot pustynna osada, w której zwykli ludzie walczą nie tylko z niegościnnymi warunkami naturalnymi, ale też ze skorumpowanym szefem platformy wiertniczej i jego zakapiorami. Kiedy konflikt osiąga punkt kulminacyjny, nasza bohaterka musi opowiedzieć się po którejś ze stron i… wszystko. Nie ma tu jakiegoś elementu dramatycznego, nie ma miejsca, w którym zastanawiamy się, czy ukazane postacie przeżyją, czy uda im się pokonać kolejną przeszkodę itd. Faktycznie ludzie umierają, ale dzieje się to w tle, bo scenariusz nie pozwolił nam się nimi przejąć. Równie dobrze tych postaci mogłoby nie być – są tylko częścią scenografii
Pustynny miraż
Strona graficzna również mnie nie zachwyciła. Nie było tragicznie, ale nie czuć tutaj w ogóle tego charakterystycznego klimatu Blade Runnera a bliżej komiksowi do serii Mad Max. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że akcja w całości rozgrywa się na pustyni i chociaż istnieją pewne odniesienia do Replikantów, poza samą Elle, można je przeważnie zastąpić określeniami „niewolnicy” lub „ofiary” i w zasadzie wyszło, by na to samo.
No ale dobrze, sama kreska autorstwa Enida Balama była całkiem żywa, a przynajmniej sprawiała wrażenie ożywionej. Jednak kreskówkowy styl średnio mi pasował, szczególnie na twarzach postaci. Część z nich wydała mi się po prostu dziwna i nienaturalna. Plus jest taki, że grafika jest spójna w całym tomie, podobnie jak kolorystyka.
Czarny lotos powróci…
Muszę przyznać, że uwielbiam Blade Runnera 2019 oraz Blade Runnera 2029 i nie mogę się doczekać polskiej premiery Blade Runnera 2039, jednak w tym przypadku w ogóle nie czuje klimatu Łowcy Androidów. We wspomnianych tytułach strona graficzna jest najwyższych lotów, a atmosfery, jaki wylewa się ze stron komiksu, jest niesamowity. Czytelnik wręcz czuje jakby był w tych dystopijnych miastach przyszłości i stał w ponurym deszczu świata przyszłości. Niestety całkowita zmiana scenerii z ciemnego, ponurego Los Angeles na ponurą pustynię, po prostu nie zagrała. Może taki zabieg pasuje do Mad Maxa, ale nie do Blade Runnera.
Blade Runner. Czarny Lotos. Zostawić LA nawet nie stara się przypominać historii noir. Nie zadaje ciekawych pytań o naturę człowieka i sztucznego życia. Chociaż główna bohaterka jest Replikantką, nie wydaje się mieć to większego znaczenia. W tym przypadku mamy opowieść o tajemniczym bohaterze ze świata niedalekiej przyszłości, który wykorzystuje swoją brutalną przeszłość, aby pomóc każdemu, kto tej pomocy potrzebuje. Tylko z jednej strony scenariusz nie pokazuje tego w ciekawy sposób, a z drugiej czytelnik czuje, że gdzieś już to czytał/widział/słyszał (niepotrzebne skreślić). Być może kolejny tom wypadnie lepiej…