Galaktyka zaczyna zrzucać jarzmo Imperium, a Rebelia rośnie w siłę. Będącym już na drodze ku wolności Mandaloryczkom z pomocą załogi Ghosta udaje się uwolnić cieszącego się ogólnym szacunkiem ojca Sabine Wren. Już sama ta akcja pokaże nam, że finałowy sezon Rebeliantów nie będzie tak miły i przyjemny, jak poprzednie. W końcu trwa wojna, a okupanci nie zamierzają pozwolić, aby władza totalna wymknęła im się z rąk. A, biorąc pod uwagę tak temperament naszych bohaterów, jak i ich kluczową rolę dla działań Rebelii… trudno się o nich nie martwić.
Powrót na Lothal
Rozpoczynające czwarty sezon epizody początkowo przypominają poprzednie – opowiadają o pojedynczych, mających uprzykrzyć Imperium pracę albo ją zniweczyć, misjach załogi Ghosta. W jednym z odcinków Ezra i Sabine poznają Sawa Gerrerę, znanego najlepiej chyba z Łotra 1, z którym Rebelia zaczyna mieć dopiero kłopoty. Dość powiedzieć, że nie zyskuje sympatii naszych bohaterów, gdy zamiast ratować cywili, woli zdobyć tajną, przewożoną przez Imperium broń. Dość powiedzieć także, że tak Ezrze, jak i Sabine pozostał niesmak po tym spotkaniu. Wystarczająco szybko jednak format Rebeliantów się zmienia – zamiast rozbijać się po kosmosie, zostają wezwani na okupowane, ciemiężone i desperacko potrzebujące pomocy Lothal, planetę, z której pochodzi Ezra. Tę samą, o której los od dłuższego czasu martwił się najmłodszy ekranowy uczeń Jedi. Moment, w którym docierają na pustynną planetę, rozpoczyna najważniejsze w czwartym sezonie wydarzenia. Sprawią one, że będziemy przygryzać paznokcie, przeklinać, a nawet chować się za kanapą i… płakać. Niekoniecznie ze wzruszenia.
Partyzantka zamiast kosmicznej przygodówki
Decyzja o tym, żeby miejsce akcji ograniczyć do jednej planety, pociągnęła za sobą zmianę emocjonalnego tonu serialu. Tak jak do tej pory Rebelianci byli tą produkcją ze świata Gwiezdnych wojen, która idealnie trafiała do najmłodszych fanów oraz bawiła tych starszych, tak tym razem historia Ezry i jego przyjaciół przybiera zdecydowanie ciemniejsze barwy. Uwięzieni na Lothal, nie mogą już, ścigani przez imperialnych agentów, schronić się gdzieś na drugim końcu znanej sobie galaktyki. Sytuacja stała się nie tyle bardziej groźna, ile wręcz klaustrofobiczna, bardziej przypominając znaną nam z rzeczywistości działalność partyzancką niż kosmicznych awanturników. Jeśli wcześniej wojna egzystowała gdzieś tam w tle i służyła głównie do tego, aby bohaterowie mieli co robić, to w finałowym sezonie Rebeliantów objawia się z całą swoją mocą, niegodziwością oraz okrucieństwem. Tak, okrucieństwem – przyjdzie się nam bowiem pożegnać nie tylko z serialem jako takim, ale również niektórymi bohaterami i to przed pojawieniem się napisów końcowych.
Zmiana ta pociągnęła za sobą jeszcze jedną konsekwencję, mianowicie ostatni sezon tej opowieści ze świata Gwiezdnych wojen jest… nierówny. Pierwsza połowa jest ciekawa, zabawna, interesująca, ale nie wciąga – nie pomaga nawet pojawienie się znanej już z Łotra 1 postaci Gerrery. Po wcześniejszych odsłonach przygód załogi Ghosta po prostu nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego powolnego nabudowywania akcji, a przecież, żeby finał rozegrał się w taki sposób, jaki ostatecznie będziemy oglądać, wiele wątków oraz elementów trzeba było przygotować, nabudować. Szkoda jedynie, że nie zrobiono tego płynniej.
Każdy koniec to również początek
Cztery sezony Rebeliantów były wspaniałą przygodą – pełną akcji, wzruszających momentów, jak i chwil grozy. Pokochaliśmy tych nowych bohaterów do tego stopnia, aby pisnąć radośnie na Łotrze 1, gdy wśród przybywających wspomóc desperacką próbę pozyskania planów Gwiazdy Śmierci pojazdów znalazł się również Ghost. Mogliśmy również obejrzeć w niewielkich cameo tych, których od dawna już kochaliśmy: Leię, R2D2 czy C3PO. Ostatni sezon przygód Ezry, Sabine, Hery, Zeba, Kanana i Choppera w swojej drugiej połowie chwyta za serce i nie chce puścić. Jest może troszkę nierówny, ale wciąż dobry i taki słodko-gorzki.