Tańczący z Fremenami
Paul Atryda (Timothée Chalamet), ocalały z masakry, którą jego rodzinie zgotowali Harkonnenowie, wiedzie życie pośród Fremenów, żyjącego na pustyni ludu walczącego z ubranymi w czerń imperialistami od dawna. Wydaje się, że książę znalazł względny spokój, próbując się dopasować do nowych towarzyszy i ich zwyczajów, a także rozwijając zarysowaną w poprzedniej części relację z Chani (Zendaya). Jak nietrudno się domyślić, jest to myślenie błędne – umysł młodego Atrydy nawiedzają katastroficzne wizje – nie tylko odnośnie przyszłości świata, w którym żyje, ale także jego roli w tym, co nadejdzie.
Poprzedniczka tegorocznego filmu, choć epicka, niewątpliwie sporą część niosła brzemię wprowadzenia do czegoś większego. Nie powodowała niedosytu, ale czuć było, że to wycinek, że za kurtyną chowa się coś jeszcze potężniejszego, szerszego, mocniejszego i wbijającego w fotel. Zanim jednak Villeneuve zaintonuje ostateczny spektakl, wprowadzi widza w nową rzeczywistość, która nie zapowiada się pozytywnie niemal dla nikogo. Harkonnenowie ponoszą porażki bitewne z coraz skuteczniej niszczącymi ich zasoby Fremenami. Ci z kolei zdają sobie sprawę, że zwycięstwo z potężnymi siłami nie jest bliskie. Sygnałem do zmotywowania ludu, powstania, zwycięstwa i w efekcie zaprowadzenia ich do mitycznego Zielonego Raju mogłoby być wypełnienie proroctwa, zapowiadającego nadejście mesjasza – Lisana al Gaiba. „Kandydatem” do tego miana jest młody Atryda, niecieszący się najwyższym autorytetem ani zaufaniem Fremenów.
Dwie pierwsze godziny Części drugiej w dużej mierze skupione są na wewnętrznej drodze postaci granej przez Timothéego Chalameta. Obudowana jest ona przez dwa, doskonale zarysowane przez Villeneuve fronty, których symbolami są postacie Stilgara i Chani. Pierwszy, fenomenalnie grany przez Bardema, bywa momentami zaskakująco komiczny, ale sytuacja daleka jest do śmiechu – Atryda bez poczucia dumy staje się obiektem kultu, a ciężar położony na jego barkach tylko rośnie. Do tego przyczynia się właśnie Stilgar, siewca religijnego fanatyzmu, pragnienia zbawienia i wyzwolenia, tłumaczący wydarzenia zapisanym proroctwem. Po drugiej stronie stoi Chani uznająca je za brednie, które w dłuższej perspektywie przyniosą jej ludowi zniewolenie.
Historia pisze się na naszych oczach (i uszach)
Już zwiastuny zapowiadały, że oglądanie tego filmu na ekranie przyniesie satysfakcjonujące doświadczenia. Jak jednak bywa to w praktyce, żadne słowa nie zastąpią doświadczenia. Świat przedstawiony jest (ro)zbudowany wizualnie w sposób godny podziwu. Pustynia, świątynie, sceny bitewne, góry, statki, przerażające czerwie. Można by wyliczać i wyliczać, a i tak opisanie na papierze ciar, poczucia podziwu, wobec tego, jak widowiskowy i niekłujący w oczy praktycznie niczym jest obraz dostarczony dzięki wybitnej robocie operatorskiej Greiga Frasera. Gdy doda się do tego monumentalną, głośną i miażdżącą muzykę Hansa Zimmera, wychodzi dzieło na ekstremalnie mocnym poziomie.
Diuna: część druga bardzo dobrze sprawdza się także, gdy z rozsadzających oczy i uszy audiowizualiów schodzi na tematy bliższe ziemi, ale mocno palące, dosłownie i w przenośni. Wciągająco wiąże brzemię władzy z przyczyniającą się do jej dzierżenia religią – Villeneuve dużo czasu poświęca nakreślaniu procesu powstawania kultu. Wątek romantyczny jest rozpisany fantastycznie, a finał doskonale uwydatnia pozycję relacji Paula i Chani jako miłości tragicznej. Zendaya w swojej życiowej roli sprawdza się jako opoka i mentorka głównego bohatera, ale przede wszystkim jako samodzielna postać, żywiąca do niego uczucia i jednocześnie przeczuwająca nadchodzący mrok.
Książęta i księżniczki planety
Koncert daje jednak przede wszystkim Timothée Chalamet. Złote dziecko Hollywood, dzierżące miano aktora „wyskakującego z szafy wszędzie”, tu udowadnia, że pokłady jego talentu mogłyby zapełnić przynajmniej całą planetę Arrakis. Aktor bez cienia fałszu portretuje młodego mężczyznę dźwigającego mroczne przeznaczenie i perspektywę zmierzenia się z nim. Na naszych oczach Paul Atryda nie tylko mężnieje i dojrzewa. Z uciekającego księcia szukającego swojego miejsca staje się przerażającą postacią, której losom coraz trudniej kibicować. To właśnie w tych momentach Chalamet pokazuje, jak ogromną przemianę przeszedł także jako aktor.
Ciężko byłoby znaleźć pośród tego gwiazdozbioru jakąkolwiek nietrafioną rolę. Zendaya gra świetnie napisaną postać tragiczną, a zaskakująco często obecny na ekranie Bardem – Stilgara, który będąc dotychczas ostoją rozsądku, ulega fanatycznej wierze w proroctwo. Rebecca Ferguson jest znakomita jako Lady Jessica, matka Paula i „wszechwiedząca wiedźma” (jak lubię nazywać Bene Gesserit), wierząca, że jej syn jest Wybrańcem. Josh Brolin ponownie ma nie za dużo czasu ekranowego, ale wykorzystuje go co do minuty.
Po „mrocznej” stronie również dużo się dzieje. Baron Vladimir Harkonnen w (ponownie) świetnym wykonaniu najstarszego ze Skarsgårdów to wciąż groźny przywódca, ale dostrzegający porażki i próbujący „wychować” następcę – tym jest jego bratanek, psychopatyczny Feyd-Rautha. Wcielający się w niego Austin Butler jest na ekranie rzadziej niż bym chciał, ale dopóki go widać, jest aktorem „przez wielkie A”. Magnetyczny, charyzmatyczny, owiany pewną tajemniczością – tym bardziej szkoda, że nie jest dane zobaczyć go na dłużej i trochę poznać. Udział księżniczki Irulan (Florence Pugh) w fabule jest raczej przewidziany na kolejną część (podstawę stanowić będzie najprawdopodobniej Mesjasz Diuny), ale sieje ziarno ciekawości, podobnie jak postać grana przez Anyę Taylor-Joy, zapowiadająca nie mniej fascynujący obrót spraw. Pojawienie się Christophera Walkena (Padyszach Imperator Szaddam IV) jest krótkie, ale to epizod potrzebny – podobnie rzecz się ma w przypadku Dave’a Bautisty.
Diunę: Część drugą można określić jako dzieło absolutne. Kolory i struktury krajobrazu są mistrzostwo świata, muzyka jest przyjemnością dla uszu. Fabuła bez problemu wciąga, przez blisko trzy godziny zapierając dech w piersiach i trzymając na skraju fotela. Film krzyżuje ze sobą szekspirowską tragedię, eksplorację tożsamości, polityczno-religijną rozgrywkę i będący jej immanentną częścią ciężar, utwierdzając obraz Denisa Villeneuve jako wizjonerskiego twórcy. Z całą stanowczością mogę stwierdzić, że to (jak na razie) najlepszy film z gatunku science-fiction XXI wieku. Z jeszcze większą, że zapisze się w historii kina.
Na film Diuna: Część druga zapraszamy do sieci kin Cinema City!