Połowa lat dziewięćdziesiątych, czas wielkich przemian ustrojowych w Polsce, sporej popularności japońskich tamagotchi, klaserów z kartkami oraz okres, gdy po wielkim Związku Radzieckim pozostał nieład, chaos i Borys Jelcyn. W tym dość interesującym okresie, mając mniej jak dziesięć lat i niezbyt interesując się sceną polityczną, wraz z bratem przygotowywaliśmy się na nadejście Pegazusów obsługujących kartridże o magicznej pojemności niemal tysiąca gier, korzystając z uroków komputera Commodore 64. To właśnie na tej potężnej maszynie, wczytującej dane z dyskietki o rozmiarze 5,25 cala, przyszło nam stawiać pierwsze kroki, jeśli chodzi o elektroniczną rozrywkę.
Nim małe rączki sięgnęły po swojskiego, poszukującego swych braci Klemensa i zbierającego śrubki Robbo, wpierw zabawialiśmy się, przekopując zwały ziemi w pierwszej odsłonie gry Boulder Dash, którego nasze kształtujące się umysły ochrzciły mianem „Kopacz”.
Wspomniana produkcja, dająca podwaliny pod całą masę inspiracji i podróbek, dostarczyła nam w tym czasie całych godzin rozrywki. Nie interesowało nas, kim jest protagonista, gdzie się znajduje, jak tu trafił, po co mu diamenty, dokąd zmierza, czym są mrugające kwadraty czyhające na jego życie i skąd do diabła w podziemiach motyle. Ekscytowaliśmy się każdym kamieniem zrzuconym na naszych wrogów, cieszyliśmy się ze znalezienia sposobu na rozwiązanie kolejnych zagadek logiczno-zręcznościowych, z przerażeniem spoglądaliśmy na przeciwników zbliżających się do bohatera i odłamki skalne niechybnie spadające na jego czaszkę po nieuważnym przekopaniu złej części gruntu. Choć Boulder Dash to gra o niezbyt atrakcyjnym wyglądzie, a sama mechanika do zbyt skomplikowanych nie należy, nostalgia stworzyła w naszych umysłach masę pozytywnych wspomnień, a sam „Kopacz” pozostanie w naszej pamięci nieśmiertelny. –ArcziN
Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, jaka była pierwsza gra komputerowa, w którą zagrałem. Wiem jednak na pewno, że miało to miejsce we wczesnych latach 90. i mowa o jednym z tytułów wydanych na Amigę 500 – w jej posiadaniu znajdował się wtedy mój starszy brat. Typuję Prehistorika lub Mortal Kombat.
Pierwsza z tych gier to klasyczna platformówka, której głównym bohaterem był jaskiniowiec bijący maczugą dinoazury – urocze, ale nie na tyle ciekawe, by się specjalnie rozpisywać. Z kolei drugiej pozycji żadnemu graczowi przedstawiać nie trzeba. Klasyczne mordobicie, mimo czarno-białego monitora (z zielonkawym odcieniem), rozpikselowanej grafiki i bodaj czterech dyskietek, robiło w swoim czasie ogromne wrażenie. W grze znajdowało się wszystko, co dzieciaki lubią najbardziej: ninja, magowie, potwory, czary, sztuki walki, mroczne, fantastyczne realia… Poza tym produkcja, w której dochodziło do wyrywania głowy przeciwnika wraz z kręgosłupem, ewidentnie nie została przez twórców skierowana do kilkulatków, więc była jeszcze bardziej atrakcyjna dla młodocianego gracza. Jakimś cudem jednak tytuł stworzony przez Boona i Tobiasa nie zniszczył mojej dziecięcej osobowości i nie wyzwolił we mnie mrocznych instynktów każących bić i mordować przypadkowych ludzi. Mojej duszy nie porwały też demony z piekielnych wymiarów (a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo). Mortal Kombat jednak mocno chwyciło mnie za serce (dwuznaczność niezamierzona), a z radością z udanego wykonania Fatality (przy pomocy sekwencji spisanej z kultowego Secret Service) mało co się mogło równać.
Swoją drogą, do nowszej odsłony tytułu studia Netherrealm przekonała się również moja dziewczyna, dla której to zdecydowanie najfajniejsze mordobicie na konsolę – bo co to za bijatyki, gdzie postacie nie robią salt?! – NOX
Moja pierwsza gra? Ufff… to będzie trudne, bo nie pamiętam, od jakiego tytułu zaczęłam swoją przygodę z grami – wtedy jeszcze – wideo. Tak się bowiem składa, że pierwszą platformą, z którą miałam styczność, był Pegasus. Zwykle grałam na nim z bratem – oczywiście jako player no 2. Najczęściej były to takie hity, jak Contra czy Tanki, ale później dołączyły do listy także Galaga, Donkey Kong czy Tetris lub jeden z innych tytułów na „słynnych” kartridżach 99999 in 1. W kolejnych latach nadeszła pora na PSP i PC, ale to już całkiem inna, długa historia… – Wiedźma
Za nic nie potrafię sobie przypomnieć mojej pierwszej gry. Było kilka tytułów, od których zaczynałam, ale nie wyłonię tego jedynego. Pamiętam za to doskonałą produkcję, jaka miała największy wpływ na mój gust w kwestii gier. (A jak się po latach okazało – również na moje życie).
Mowa o Ultimie Online – grze mmorpg z 1997 roku. Piksele, piksele i jeszcze raz piksele, z prostą mechaniką i podbudową fabularną zależną od serwera, na którym się grało (NV rządzi!) i GM-ów nim kierujących. Odgrywanie postaci stało zdecydowanie na pierwszym miejscu, nawet mechaniczny rozwój zależny był częściowo od roleplaya. Wsiąkłam w UO na wiele godzin, wiele dni i aktualnie wspominam to jako najlepszą grową przygodę w moim życiu. Do dziś to właśnie fabuła i odgrywanie postaci są dla mnie niemal najistotniejsze w grach. Od mojej pierwszej postaci w UO pochodzi również nick, którym posługuję się do dzisiaj. – Hander
W 1996 roku, będąc zaledwie trzyletnim brzdącem, dostałam od taty PlayStation. Pewnie większość z was zastanawia się, po co maluchowi gry wideo? A no wtedy to była konsola bardziej dla tatusia, który potrzebował usprawiedliwienia dla bezkarnego grania w Command & Conquer. No ale, żeby rodziciela usprawiedliwić, ja też miałam swoje gry! Szaleństwo zaczęło się od Tekkana 3 i Crasha Bandicoota. Kilka lat później, kiedy pojawił się Crash Team Racing, poznałam, czym jest rywalizacja w świecie wideo. Ze względu na to, że w bijatyki grałam „po babsku”, wciskając wszystkie przyciski w chaotycznej kolejności, ogrywałam starszego o dwa lata kuzyna w Tekkenie. No a on oczywiście pokazywał mi moje miejsce w szeregu, wygrywając wszystkie możliwe wyścigi w CTR. Chyba nie muszę mówić, że te dwie gry włączaliśmy sobie non stop naprzemiennie? Pierwsze gry wideo wspominam z ogromnym sentymentem, tym bardziej, że moja przygoda z PC zaczęła się o wiele później. – Vic
Nigdy nie dowiem się, skąd na początku lat dziewięćdziesiątych w moim domu wzięło się Atari 2600 – prawdopodobnie zasługa lubiącego technologiczne ciekawostki dziadka. Już wtedy nie był to sprzęt pierwszej młodości, ale co by to obchodziło cztero- czy pięciolatka. Ogromne wrażenie zrobił na mnie kolorowy i żywy (przynajmniej wtedy) Pitfall. Niestety nie mam pojęcia, co stało się z kultową czarną konsolką – może nadal gnije gdzieś na strychu?
Już wkrótce jej miejsce – w moim sercu i koło telewizora – zajęło PlayStation. To właśnie konsola Sony ukształtowała mnie jako gracza. Crash Bandicoot 3: Warped przechodziłem razem z siostrą, nie mając na stanie karty pamięci. Oznaczało to, że po zakończeniu rozgrywki musieliśmy wszystkie zaliczone do tej pory poziomy zaczynać od nowa. Z perspektywy prawie dwudziestu już lat wydaje się to absurdem, ale wtedy było dla nas najnormalniejsze pod słońcem. Do dzisiaj wspominamy ten okres z dużym rozrzewnieniem. – Osti
A jakie są wasze wspomnienia związane z pierwszymi doświadczeniami jako graczy? Podzielcie się nimi w komentarzach!