Serial Pingwin dobiegł końca. Pierwszy odcinek zachwycił, potem przyszła zadyszka. To mógł być serial gangsterski z najwyższej półki. Mógł.
Blaski i cienie stolicy grzechu
Po zachwytach nad pierwszym odcinkiem wiele wskazywało na to, że Pingwin będzie czymś niezwykle rzadko spotykanym w DC, czyli bardzo dobrą produkcją, którą zwyczajnie chce się oglądać. Z początku była przecież zauważalna poprawa względem dobrego, lecz rozwlekłego Batmana z Robertem Pattinsonem. Wydawało się, że Reeves wyciągnął wnioski z poprzednich błędów i dopracował swój nowy projekt do perfekcji.
Nic bardziej mylnego. Pingwin znów jest produktem sztucznie rozciągniętym. Nie ma wystarczającej ilości materiału, by utrzymać widza przez tyle odcinków. Chociaż ogólna koncepcja wydaje się wyśmienita, rozwadnia się ona przez ciągłe powtarzanie tych samych motywów. Największym problemem tego serialu jest brak dobrych postaci na drugim planie. Właściwie tylko tytułowy Pingwin oraz jego przeciwniczka Sofia są naprawdę „żywymi” bohaterami – reszta wydaje się bez znaczenia. Postaci przewijające się po ekranie mogłyby równie dobrze nie istnieć.
Brakuje pomysłu na zaangażowanie widza w tę historię. A przynajmniej brakuje go w centralnej części serialu, który efektownie się zaczyna i dość satysfakcjonująco kończy. Gotham nie wywołuje już takiego dreszczu jak na początku – efekt „wow” zanika.
Gangster bohaterem
Jak więc ocenić ten serial? Bo choć na poziomie gry aktorskiej duetu Farrell – Milioti wszystko wypada świetnie, akcent Farrella niestety czasem się wyrywa, co sprawia, że Pingwin brzmi dwojako. Historia jest oryginalna, a jednak na przestrzeni odcinków zaczyna się robić wtórna. Pojawia się też typowe dla zbyt długich seriali kręcenie się w kółko: zdrada goni zdradę, sojusznicy zmieniają się w wrogów i znowu sojuszników. Dodatkowo Oswald w niemal nienaruszonym stanie wychodzi z każdej kabały, a nawet jeśli ma kłopoty, konsekwencje nie są znaczące.
Pod tym względem postać Pingwina traci wiarygodność. Jednocześnie jednak zyskuje na psychologicznej głębi dzięki ukazanej relacji z matką. Chociaż ta więź jest przykra i budzi odrazę, pozwala zrozumieć psychologiczne podłoże bohatera i dostrzec jego motywacje.
Dzięki temu zabiegowi widz otrzymuje pełnokrwistego adwersarza, choć jego charakter nie do końca pasuje do świata Gotham. I tu upatruję największego problemu tego serialu. Skoro Pingwin miał być częścią większego uniwersum, powinien się jakoś z nim wiązać. Tymczasem jest wręcz przeciwnie.
Na kłopoty Bed… Batman
Nasuwa się pytanie: gdzie był Bruce Wayne, kiedy narkotyki zalewały Gotham, a miasto ogarnęła pełnoskalowa wojna gangów? Skoro policja poradziła sobie z tym problemem, to czy Batman w ogóle jest tam potrzebny? Przecież do walki z takim gangsterem nie potrzeba superbohatera. Może drugim filmie zagrożenie przyjdzie z innej strony, ale to kłóciłoby się z założeniem, że serial miał być pomostem między pierwszą a drugą częścią filmu o Batmanie. Podobną dyskusję wywołał film Eternals, w którym widownia pytała, gdzie ta grupa była, gdy bohaterowie walczyli z Thanosem, albo dlaczego nikt nie wspomina o ogromnej dłoni wystającej z oceanu. Tutaj podobna wątpliwość: dlaczego Batman nie pojawił się, gdy pół dzielnicy legło w gruzach?
Jeśli jednak przestaniemy wybiegać w przyszłość, możemy ocenić pewne rozwiązania serialu. Mamy tu odświeżone spojrzenie na gothamską mafię, polityków bratających się ze złoczyńcami i potencjalnych przeciwników Batmana czekających w Arkham. Można by stworzyć coś ciekawego, jeśli tylko Reeves zdecydowałby się na kolejną scenariuszową voltę. Bo świat Pingwina w niczym nie przypomina tego z Batmana. Dodajmy do tego niepewną przyszłość całego uniwersum DC pod nowym zarządem – James Gunn raczej nie pozwoli na kolejne produkcje w tej linii. Może Reevesverse przetrwa tylko w przypadku sukcesu drugiego filmu.
Dawka dodatkowych uwag
Przeszkadzały mi wtórność wątków, brak solidnego drugiego planu, słabe rozwiązania fabularne. A jednak nie mogę napisać, że Pingwin jest słaby ani nawet przeciętny. To bardzo dobra produkcja, nakręcona niemal z kinowym rozmachem. Nie ma tu tanich efektów specjalnych – każde ujęcie jest dopracowane, doskonale skadrowane i nasycone odpowiednią kolorystyką. Charakteryzacja i kostiumy prezentują się obłędnie.
Sama droga Pingwina i jego relacja z Vickiem to ukazane w subtelny sposób elementy, które świadczą o sile tej produkcji. Szkoda, że osiem odcinków rozciąga się w pustce. Sześć w zupełności by wystarczyło, zwłaszcza że większość wydarzeń dzieje się za kulisami. W jednej chwili Oswald jest na dnie, by w następnym odcinku stać się królem półświatka. Tempo skacze gwałtownie, a widz czuje się oszołomiony.
Podsumowanie
Ciężko jednoznacznie ocenić tę produkcję. Wizualia nie mogą przesłonić braków fabularnych, a obraz nie może być ważniejszy od przesłania. Kiedy patrzymy na coś i myślimy „ładne, ale co to właściwie jest?”, dzieło nie spełnia swojej funkcji. Tak jest częściowo z Pingwinem.
Nie jest to pomost między filmami o Batmanie. Zrywa z estetyką pierwszej części i nie zapowiada drugiej. Serialowy Pingwin nie powinien stanowić dla Batmana żadnego wyzwania. Aby cieszyć się tym serialem, trzeba wyciągnąć go poza ramy produkcji DC i traktować jako niezależną opowieść o gangsterskim półświatku. Wtedy wad jest zdecydowanie mniej.
Pingwin nie jest stratą czasu. Warto obejrzeć go choćby dla samego Farrella, który doskonale wciela się w rolę. Po pierwszym odcinku spodziewałem się więcej, ale nie jestem rozczarowany. Reeves pokazał po raz kolejny, że nie zawsze wie, kiedy skończyć opowiadać i jak dobrze rozplanować akcenty. Taki jego urok, chyba trzeba się z tym pogodzić. Obstawiam, że w przypadku drugiej części Batmana podniosę te same argumenty: za długi, z nierównym tempem i brakiem drugiego planu. Polecam Pingwina, ale nie znajdzie się on w mojej czołówce tego roku, a nawet nie będzie najlepszym serialem z Farrellem – ten tytuł dzierży dla mnie Sugar.