Dzień, w którym ziemia ucichła
Pierwsze Ciche Miejsce w reżyserii Johna Krasinskiego wrzucało nas bezpośrednio w środek upadłego świata, przez co całe zamieszanie było dla nas czymś tajemniczym, niewiadomym. Ciche Miejsce: Dzień pierwszy (reż. Michael Sarnoski) próbuje wyjawić nam sekret końca spokojnego życia, pokazując początek apokalipsy. Głównie będziemy śledzić losy chorej na raka Samiry (Lupita Nyong’o), której później towarzyszyć będzie Eric (Joseph Quinn).
Z jednej strony, poprzednie części mocno zyskiwały na tajemnicy pojawienia się wyczulonych na dźwięk stworów. Z drugiej, zawsze zadajemy sobie pytanie, niezależnie od ukazywanej katastrofy, jak doszło do przegranej ludzkości z jakimś kataklizmem? Odpowiedź, jaką przekazuje nam Dzień Pierwszy, jest dość satysfakcjonująca. Moment, w którym zaczynają wyć syreny, a na niebie można dostrzec niezidentyfikowane obiekty, jest naprawdę świetny. Później jest już tylko lepiej, zwłaszcza gdy ludzie próbują się ratować, a przy tym popełniają kluczowy błąd, jakim jest krzyczenie. Połączenie efektów specjalnych, prowadzonego chaosu i dynamiki, tworzy niezwykle autentyczny początek końca Nowego Jorku.
Sceny wyreżyserowane są w odpowiedni sposób dla tempa wydarzeń. Kiedy należy być cichym, a każdy krok może oznaczać śmierć, czuć to z ekranu. Kiedy jest chaos i wszyscy robią cokolwiek, by się ratować, widzimy to. Kiedy bohaterowie uciekają i adrenalina przez nich przemawia, odczytujemy to. Dzięki temu jestem w stanie wybaczyć, że seans nie operuje tak dobrze ciszą, jak poprzednie części. Czego nie mogę wybaczyć, to tępego jak nienaostrzony ołówek scenariusza.
Tańcz jak zagra scenariusz
Jak pewnie zauważyliście, bardzo mało wspomniałem o motywach głównych bohaterów czy jacy oni są. Powód jest bardzo prosty: motywy są kompletnie idiotyczne, a cechy bohaterów to… nie wiem nawet co. Zdradzę jedynie, że Samirze zależy najbardziej na… zjedzeniu pizzy. Oczywiście widz domyśla się, że chodzi o coś więcej, ale ostateczne rozwiązanie zagadki jest bzdurne i niedorzeczne, dodatkowo z tymi motywami próbują robić ckliwe momenty, które kompletnie nie działają. A problem z opisaniem jacy są bohaterowie, bierze się z tego, że robią to, co jedynie każe im scenariusz. Boją się wtedy, kiedy scenariusz im każe. Są odważni, kiedy scenariusz tego wymaga. W teorii Eric powinien uchodzić za strachliwego, ale były sceny, kiedy tego nie pokazywał. I żeby nie było, bohater nie przeszedł żadnej drogi, by stać się odważniejszym.
Do tego dochodzi fakt, że mimo świetnie wyreżyserowanych scen, większość swoją logiczną otoczką szura po podłodze sensu. Zdecydowanie za często łapałem się za głowę podczas seansu z zażenowania. Przykładem może być scena ze zwiastuna, gdzie jeden z mieszkańców łapie Samire za nogę pod autem i w panice błaga ją o pomoc. Tak naprawdę nie miał żadnych powodów, by krzyczeć w ten sposób.
Jeśli chodzi o sam horror, to nie jestem w stanie dostrzec tutaj jakiejś znacznej brutalności, a napięcie odczuwamy w pojedynczych scenach, gdzie cisza faktycznie ma znaczenie. Więcej w tym akcji niż faktycznego strachu. A szkoda, bo widać, że twórcy potrafią operować grozą w zadowalający sposób.
Mimo wszystko, dzięki odpowiednio prowadzonej akcji, świetnym scenom i dobrej grze aktorskiej, 100 minut leci nam dość przyjemnie. Gdyby tylko scenariusz był lepiej napisany, a bohaterowie nie byli zmienni jak pogoda w kwietniu, to całość z pełnym sercem mógłbym polecić, niestety błędy są tak rażące, że ostateczna ocena leci mocno w dół.
Za obejrzenie filmu dziękujemy sieci kin Cinema City!