Kolejne klasyczne przygody
Na początku nic was nie zdziwi — Shankar wystąpi w okolicznościach doskonale nam znanych historii. Spotka Buddę, pana Hyde’a, Doriana Greya… Wszystkie te znajomości będą miały wyraźne przesłanie opowiadające o dualizmie ludzkiej natury. Jeśli właśnie to — metafora i przygoda — zainteresowało was najbardziej w pierwszym tomie, będziecie zadowoleni i od razu zanurzycie się w nurty tej opowieści. W przeciwnym razie – tak jak ja, poczujecie lekkie rozczarowanie. Podobała mi się poprzednia księga przygód uniwersalnego bohatera, ale powtarzalność konwencji tym razem trochę mnie znużyła.
Już miałam zacząć narzekać na Mazzitellego i Alcatenę, ale czytałam dalej, trochę z recenzenckiego obowiązku. I ku mojej radości zaczęło się z tego komiksu wyłaniać coś nowego, ewidentnie metatekstowego, zbliżającego Shankara do wspaniałej Żywej Stali. Doczekałam się zmiany perspektywy, potworów przejmujących narrację i wreszcie surrealizmu, a nawet… Brit rocka.
Wszystkie oblicza kultury popularnej
Już wcześniej widzieliśmy Shankara nie tylko w dekoracjach mitu i folkloru, ale też popularnych przygodowych powieści dla młodzieży. Towarzyszył indonezyjskim piratom, trafiał w sytuacje rodem z Lovecrafta… A teraz już na okładce widzicie King Konga czy Guya Fawkesa, którego postać spopularyzował najpierw Alan Moore, a potem ruch Anonymous. Dodajmy do tego motywy buddyjskie — zanosi się na poważne multikulti.
Najciekawsze będzie jednak to, czego nie zobaczycie od razu. Shankar pozna Alicję z Krainy Czarów, teraz starszą i poważniejszą, która nie może już lekko traktować swoich epizodów rośnięcia, malenia i ogólnej dezercji z rzeczywistości. Wpadnie w surrealizm, do którego tak tęskniłam po Stali, bo Alcatena w tej estetyce wydaje mi się najciekawszy. A wreszcie pojawią się najważniejsi bogowie XX wieku. Nie ma ich na okładce, więc nie będę spoilerować ponad miarę, mniej i bardziej subtelne zapowiedzi będą się wam obijać o uszy już za połową tego tomu.
Autobiografia?
Zmierzając do końca tego komiksu, zaczniecie powoli orientować się, że to niekoniecznie ćwiczenie z umieszczania jednej postaci w wielu klasycznych kontekstach. To opowieść o odbiorcy kultury, namiętnym czytelniku, fanie kina gatunkowego, posiadaczu eleganckiego gramofonu i kolekcji winyli. Kogoś, kto wciągał każdą pasjonującą historię: Borisa Viana i Iana Fleminga, Bhagawadgitę czytał na zmianę z oglądaniem horrorów klasy B, dążył do oświecenia, ale trochę rozpraszały go kolejne mody i rewolucje kulturalne poprzedniego wieku. Na pewno nosił kwiaty we włosach, chociaż we wczesnej młodości był dandysem. A teraz, z perspektywy czasu, może opowiedzieć swoje życie książka po książce i film po filmie — bo właśnie one go ukształtowały. Przechodził kolejne zjawiska popkultury, jakby był ich bohaterem. Przecież, jak Shankar, żeglował z piratami, zwiedzał Wyspę Czaszki, załapał się na pociąg do Indii, przemierzał dziewiętnastowieczny Londyn…
To niekoniecznie autobiografia kogoś z mojego pokolenia — nasz punkt dojścia jest daleko od buddyzmu, ale część tej drogi przeszliśmy wspólnie. Pokazali nam ją rodzice, którzy może są troszkę młodsi od Mazzitellego i Alcateny, a może mniej więcej w ich wieku. U nas wtedy czytało się Cortázara i literaturę latynoamerykańską, w Argentynie pewnie europejskie historie miały podobny posmak dalekich lądów. A wszyscy słuchali podobnej muzyki, która jak „przez świat idące wołanie” Gałczyńskiego łączy kontynenty i generacje.