Bungie nie ma specjalnego szczęścia do dodatków. Rozszerzenia pierwszego Destiny z jednej strony rozwijały formułę, która zawiodła część graczy, z drugiej jednak spotkały się z nie mniejszą krytyką niż sama podstawka. Podobny los czekał Klątwę Ozyrysa.
Ogólnie trudno mi recenzować dodatki do gier. W końcu miło jest zabawić się z udanym tytułem jeszcze trochę dłużej. Gorzej, że zwykle trzeba za tę przyjemność zapłacić całkiem poważne pieniądze. A wielu twórców w formie DLC daje nam zawartość, która powinna znaleźć się już w podstawce.
Get some, get some!
Niestety takie właśnie mieszane uczucia towarzyszą obcowaniu z Klątwą Ozyrysa. Bungie zawarło w swojej grze obłędnie satysfakcjonujący gameplay, potrafiący się znudzić dopiero po wielu godzinach naparzania do niemilców z kolejnych pukawek. I choć fabuła w Destiny 2 odgrywa drugo- albo nawet trzecioplanową rolę, to trochę szkoda, że fabuła pierwszego dodatku kończy się już po około dwóch godzinach.

Nowych postaci raczej tu niewiele
Po obejrzeniu napisów końcowych pozostaje nam odrobina zawartości „internetowej”, ale nie ma jej niestety zbyt dużo. Co gorsza, modele nowych broni to poddane recyklingowi gnaty z części pierwszej. Trochę nie fair, że gracze, którzy przez długie godziny gromadzili sprzęt w „jedynce”, stracili go, a teraz muszą płacić za to samo.
War is hell
Zarówno nowa lokacja, czyli Merkury, jak cały dodatek, z nie do końca wyjaśnionych powodów nawiązuje stylistycznie do starożytnego Egiptu. Może twórcy zafascynowali się Assassin’s Creed: Origins? Wspomniałem już o recyklingu broni z pierwszej części. Ekipa z Bungie nie wysilała się również specjalnie przy projektowaniu przeciwników. Większość z nich to stwory, które mieliśmy przyjemność zamordować już w podstawce, tyle że „obleczone” w nowe tekstury.

Tytułowy bohater może i byłby ciekawy, ale strasznie go tu mało
Merkury jest całkiem fajnym miejscem, znacznie bardziej otwartym niż większość ciasnych lokacji zwiedzanych do tej pory. Projektanci poziomów nie wpadli jednak na pomysł, że taka konstrukcja mapy spowoduje, iż większość przeciwników możemy zdjąć ze snajperki zanim jeszcze się do nas zbliżą. Początkowo daje to całkiem sporo radochy, ale szybko się nudzi.
Klątwa uzależnienia?
Wrogowie nie wnoszą nic nowego do rozgrywki, fabuła w zasadzie nie istnieje, Merkury nie do końca spełnia swoją funkcję, a większość „nowych” broni pochodzi z recyklingu. Sęk w tym, że Destiny 2 to nadal kupa świetnej zabawy. Likwidowanie kolejnych fal przeciwników to zajęcie bardzo wciągające i jestem wdzięczny Bungie za kolejne kilka godzin radosnego strzelania do wszystkiego, co się rusza.

Nowi przeciwnicy to tak naprawdę tylko skórki