Zacznę trochę nietypowo. A dlaczego? Ponieważ w tym przypadku, co zdarza się raz na milion, ekranizacja książki okazała się o wiele lepsza niż sama powieść. Jak to? – zapytacie. Nie może być lepsza, skoro nie powstał drugi film. Ano nie powstał, ku wielkiemu zdziwieniu i konsternacji autorki artykułu. Utwór czytałam jakiś czas temu, około czterech lat, dlatego musiałam go sobie odświeżyć przed przeprowadzeniem książkowo-filmowego pojedynku. I muszę przyznać, że nic się nie zmieniło. Zarówno te kilka lat temu, jak i teraz pierwszy tom serii Dary Anioła nie podbił mojego serca. A film tak.
Runda 1: Fabuła książki a ta filmu
Zarówno w kinowej produkcji, jak i powieści fabuła przedstawia się podobnie. Młoda dziewczyna, Clary Fray, odkrywa, że w jej żyłach płynie krew Nocnych Łowców. Matka bohaterki całe życie ukrywała przed nią prawdę o jej pochodzeniu, co gorsze, kazała Wysoki Czarownik Brooklynu namieszać w głowie protagonistki, tak by ta nie widziała magii ukrytej za kotarą. Oczywiście w końcu prawda wychodzi na jaw, Clary poznaje innych Łowców, w jednym z nich nawet się zakochuje, walczy ze złem i próbuje nie zwariować. Prosto, nieskomplikowanie i przewidywalnie, ale jednak coś jest w tym świecie. Nic więc dziwnego, że zdecydowano się na ekranizację tej książki.
I muszę przyznać, że twórcy kinowej produkcji wykonali kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o przeniesienie utworu na duży ekran. Dlaczego? Książkowe Miast Kości nie należy do najlepszych książek, jakie kiedykolwiek czytałam. Nie plasuje się nawet w kategorii „dobre”. To przeciętna powieść, a jeśli chodzi o fabułę, ma pełno dziur, niedorzeczności i, jak już wspomniałam wyżej, jest bardzo przewidywalna. Tym, co urzeka i sprawia, że chce się kontynuować babranie w tym bagienku są bohaterowie. Ale nie protagoniści, broń Cthulhu! Perełkami okazały się postaci drugoplanowe, a nie Clary i Jace. Wróćmy jednak do historii, na tę dwójkę ponarzekam trochę później.
Film wziął wszystko to, co najlepsze w książce, skrócił niepotrzebne dłużyzny i stworzył w miarę spójną i wciągającą historię. To jedna z tych ekranizacji książek, które ściśle przestrzegają tego, co wydarzyło się w papierowym oryginale. Oczywiście nie przeniesiono na ekran każdego szczegółu opisanego w powieści, każdego wydarzenia czy słowa, to mijałoby się z celem. Wszystko ugładzono, odpowiednio dopasowano i tak przedstawiono, żeby nawet laik, nieznający książki, zrozumiał o co w tym wszystkim chodzi.
I takim oto sposobem wyszedł film, który sprawił, że ciężkostrawna powieść wypadła na ekranie bardzo przyzwoicie. Tę produkcję chciało się oglądać, w przeciwieństwie do książki, której nie chciało się czytać…
Jedyny błąd ekranizacji polegał na zmianie zakończenia.
Runda 2: Zakończenie na medal
Chociaż może słowo „zmiana” nie do końca oddaje rację temu, co z nim zrobiono. Pomysł na finał zaczerpnięto z książki, po prostu skupiono się na jednym miejscu, Instytucie, nie przeniesiono końcowego pojedynku na wyspę. I to był błąd.
Akurat samo zakończenie książki, pomijając wątek „jesteś moim bratem”, okazało się zadziwiająco dobre. Akcja? Była. Kopanie tyłków? Odhaczone. Dylematy moralne bohaterów? Obecne. Emocje? Jak najbardziej. Do tego finałowy pojedynek opierał się bardziej na zabawie psychologicznej niż sile fizycznej, choć tej także nie zabrakło.
W filmie za bardzo skrócono ten moment. Nie powiem, że zakończenie ekranizacji było złe, bo nie o to chodzi, trzymało w napięciu i oglądało się z wypiekami na twarzy, po prostu po tym, co Clare zaprezentowało w swoim utworze okazało się mało wystarczające. W pojedynku na finały wygrywa ten przedstawiony w papierowej wersji.
Runda 3: Postaci przestają być tak denerwujące
Protagoniści powieści przyprawiali mnie o ból głowy. Jace – wiecznie zbuntowany i arogancki, Clary – krzycząca, wpadająca w kłopoty i bez oznak… myślenia. Po prostu nie dało się ich polubić. Na szczęście w filmie twórcy postanowili zniwelować wady tych głównych bohaterów, przez co nabrali charakteru i nie denerwowali tak bardzo jak ich książkowe odpowiedniki.
Do tego warto podkreślić, że ekipa zajmująca się castingiem do filmowej wersji Miasta Kości wykonała kawał dobrej roboty. Jamie Campbell Bower okazał się idealnym Jacem, a Lily Collins pokazała, że Clary także da się lubić. Wspominałam jednak, że to nie protagoniści stanowią siłę napędową tej pozycji, tylko jej bohaterowie drugiego planu – Luke, Alec, Magnus oraz Isabelle.
W książkach każdy z tych charakterów miał swoje pięć minut. O ile jednak wątek Luke’a został rozbudowany, zwłaszcza pod koniec powieści, o tyle pozostała trójka stanowi tylko tło dla rozgrywających się wydarzeń. Jednak nawet to wystarczyło, bo to właśnie oni podbili serca sporej liczby miłośników serii Clare. To te cztery charaktery stały się moim powodem do sięgnięcia po kolejne tomy Darów Anioła.
Najwidoczniej twórcy filmu także dostrzegli w nich potencjał, bo postanowili rozbudować wątek Aleca, Isabelle i Magnusa. Pierwsza dwójka, czyli Nocni Łowcy, pojawiają się w większości scen, nawet jeżeli w książce ich role zostały mocno ograniczone. Dzięki temu nie tylko Jace i Clary stają się bohaterami snutej historii, ale także rodzeństwo Lightwood.
A kiedy dodać do tego wszystkiego aktorów wcielających się zarówno w Aleca i Isabelle, jak i Magnusa oraz Luke’a, nic tylko śledzić ich ekranowe przygody. Jak widać, kolejne starcie wygrywa ekranizacja.
Runda 4: Werdykt
Twórcy filmu zrobili wszystko, co w ich mocy, i na co pozwolił niewielki budżet, by ekranizacja pozycji Cassandry Clare okazała się czymś ciekawym, wciągającym i nie odbiegała zbytnio od książkowego pierwowzoru. Znaleźli idealnych aktorów i aktorki, którzy wcielili się w poszczególne postaci, sprawili, że bardzo jałowa powieść nabrała kolorów i sensu, poświęcili więcej uwagi bohaterom pobocznym. Trudno zarzucić filmowi zmianę historii czy przeinaczenie faktów z utworu Clare. Dlatego bardzo dziwi mnie reakcja fandomu Nocnych Łowców, zwłaszcza że sama książka nie jest niczym specjalnym, mówię oczywiście o pierwszym tomie. Kinowa produkcja była wierna oryginałowi, zmieniła niewiele, poza wspomnianą sceną końcowego starcia reszta przeróbek wyszła obrazowi na dobre. Zazwyczaj czytelnicy zarzucają ekranizacją odejście od oryginału, w przypadku filmowego Miasta Kości polegało ono głównie na rozszerzeniu ról pewnych postaci.
Mając do wyboru, książka albo film, w tym przypadku moim numerem jeden okazała się ekranizacja. Otrzymałam dużej więcej, niż się spodziewałam. Przy powieści się wynudziłam, natomiast film dostarczył mi odpowiedniej dawki emocji, by zechcieć oglądać go więcej niż raz.