Po tym, jak po zaledwie trzech dniach zdjęciowych zwolniono go z planu Wyspy Doktora Moreau, odpowiedzialny swego czasu również za kultowe już Hardware Richard Stanley kazał czekać na swój powrót na reżyserski stołek przeszło dwadzieścia lat, w międzyczasie parając się kinem niezależnym. I całe szczęście, że spotykamy się z nim ponownie, bo przyszykował prawdziwą bombę z opóźnionym zapłonem, szczególnie dla entuzjastów gatunku.
Color out of Space jest drugą (obok Anihilacji Alexa Garlanda) nowoczesną interpretacją klasycznego opowiadania Samotnika z Providence, H.P. Lovecrafta – tyle że znacznie bardziej zbliżoną do oryginału. Oto członkowie cieszącej się spokojnym wiejskim życiem pięcioosobowej rodziny stają się świadkami niecodziennych wydarzeń, kiedy pewnej nocy na ich posesję spada meteoryt. Niezwykły fioletowy blask emitowany przez skałę powoduje początkowo jedynie zaintrygowanie, które wkrótce przeradza się w niepokój, a wreszcie lawinowo narastającą panikę. Wszystko coraz bardziej wskazuje bowiem na to, że sama obecność przybysza spoza naszej planety w jakiś sposób zaczyna zniekształcać rzeczywistość na taką, której wątłe ludzkie zmysły nie potrafią zrozumieć.

Źródło: thebloodlust.net
Zobaczysz, co zechcesz zobaczyć
Film Richarda Stanleya nie kwapi się jednak do zaprezentowania nam odpowiedzi na pytanie dotyczące natury przedstawianych wydarzeń. Wręcz przeciwnie, to tego typu obraz, który do samego końca będzie trzymał nas w niewiedzy, popychając w kierunku indywidualnych interpretacji poszczególnych scen. Stanley robi użytek ze swojego doświadczenia z kinem mniejszego formatu i całkowicie świadomie idzie na przekór współczesnym trendom – Color out of Space nigdzie się nie spieszy, w miarę możliwości pozostając przy tym wiernym literackiemu pierwowzorowi. Duch nadciągającego szaleństwa rodem z Lovecrafta unosi się nad całością i opada na bohaterów niczym całun, a zamiast sekwencji akcji mamy tu odrealnioną atmosferę międzywymiarowego zagrożenia, przeciągnięte ujęcia i metodyczne rysowanie portretów psychologicznych uczestników koszmaru, którzy mierzą się zarówno z fizycznym, jak i egzystencjalnym horrorem.
Tym samym nie wszyscy będą całkowicie usatysfakcjonowani, a już szczególnie nie ci, którzy liczyli na pokaz pulpowych możliwości i ekspresji Nicolasa Cage’a rodem z Mandy. W zgodzie z tytułem recenzji, markowe Cage rage ostatecznie objawia się w całej okazałości, nieodmiennie powodując u widza reakcję pomiędzy szokiem a ochotą wybuchnięcia gromkim śmiechem, ale stanowi raczej wisienkę na torcie widowiska, niż danie główne programu. Podobnie jest w przypadku elementów gore. Mimo że zwiastun sugerował całkiem pokaźny ich udział, znajdziemy je w raptem kilku scenach –za to takich, które u mniej przyzwyczajonych widzów pewnikiem wywołają grymas obrzydzenia na twarzy.

Źródło: flickeringmyth.com
A to, co zobaczysz, odbierze ci wzrok
Color out of Space wygląda momentami wręcz obłędnie i gołym okiem widać, że dwanaście milionów dolarów, jakie przeznaczono na produkcję, spożytkowano w najlepszy możliwy sposób. Plastyczne efekty deformacji są należycie obrzydliwe, kadry dopieszczone, a CGI to stylowo prawdopodobnie najtęższa praca grafików komputerowych ostatnich lat. To, co widzimy na ekranie, naprzemiennie fascynuje i niepokoi, ale przede wszystkim wywołuje uczucie obcowania z czymś wymykającym się naszemu zrozumieniu. Wespół z doskonałą warstwą techniczną idą w parze udane występy aktorów. Choć oprócz samego Cage’a z co bardziej rozpoznawalnych twarzy mamy tu jeszcze Joely Richardson, ciężko nie odnieść wrażenia, że i tak już wysoki poziom windują występy trójki dzieciaków, ze straumatyzowaną problemami wieku dojrzewania Madeleine Arthur na czele.

Źródło: foxforcefivenews.com
Wielki powrót?
Richard Stanley powraca na ekrany w znakomitym stylu, sprawnie łącząc pozornie rozbieżne gatunki science fiction, horroru klasy B i wreszcie egzystencjalnego dramatu. Wynik z pewnością nie jest przeznaczony dla każdego odbiorcy, ale ci, którzy jego wizji dadzą się porwać, z całą pewnością będą usatysfakcjonowani.