Do kin trafił właśnie najnowszy owoc Disneyowskiego projektu mającego na celu wskrzeszenie klasycznych animacji studia w formie filmów aktorskich. Jeszcze przed premierą produkcja stała się obiektem kpin przez niezbyt rozważnie prowadzoną kampanię marketingową, z nieszczęsną okładką Entertainment Weekly na czele. Czy jednak rację mieli ci, którzy z góry spisali remake Aladyna na straty?
Na szczęście mogę z góry powiedzieć, że obyło się bez tragedii. Nie otrzymaliśmy wprawdzie produktu idealnego, lecz daleko jest mu do kompletnej porażki. Inną kwestią jest to, czy był to film w ogóle potrzebny. Tu niestety sprawy nie wyglądają już tak dobrze.
Pewnej arabskiej nocy…
Najbardziej rozczarowani będą wszyscy, którzy spodziewali się opowiedzenia klasycznej historii na nowy, świeży sposób. Sam tydzień temu powtórzyłem sobie oryginalną animację z 1992 roku, celem bezpośredniego zestawienia jej z wersją aktorską. Teraz już wiem, że był to błąd, gdyż zobaczyłem, z jak bardzo odtwórczym filmem mamy do czynienia. Owszem, hasło remake zobowiązuje i spodziewałem się takich samych założeń fabularnych. Nic więc dziwnego, że ponownie śledzimy losy tytułowego złodziejaszka, który to dzięki pomocy magicznego Dżina z lampy próbuje zdobyć serce pięknej księżniczki Dżasminy. Wiadomo, główny schemat trzeba zachować i ciężko by było oczekiwać jakiejś nagłej zmiany w tej kwestii.

Źródło: ign.com
Nowy znaczy lepszy?
Problem tkwi jednak w tym, iż Aladyn w wersji aktorskiej stanowi niemal dosłowną kopię pierwowzoru. Wiele scen nie tylko nawiązuje do znanych dobrze momentów z oryginału, ale wręcz odtwarza je co do linijki dialogowej. Oczywiście znalazło się miejsce na kilka zmian i nowych wątków. Tylko możemy chyba śmiało założyć, że zrobiono to wyłączenie po to, aby dobić do tych standardowych dwóch godzin seansu. Naturalnie poprzednie filmy, jak Księga Dżungli czy Piękna i Bestia, w swoich wersjach live action także nie grzeszyły kreatywnością. W obu wymienionych przypadkach nowa forma wpływała jednak w pewien sposób na przedstawienie historii, urozmaicając ją. W przypadku Aladyna mam za to wrażenie, że osiągnięto właściwie odwrotny efekt.
Wizja kreatywna oryginału w dużej części opiera się na specyficznej stylistyce arabskiego królestwa i istnym ekranowym szaleństwie ze strony nadpobudliwego Dżina. Dodajmy do tego liczne wstawki musicalowe i otrzymujemy coś, co wprawdzie wygląda świetnie jako kreskówka, lecz jest to zarazem ciężki materiał na przetworzenie do filmu aktorskiego. Tym samym efekt finalny trąci okrutną mieszanką kiczu i kampu. Gdyby nie kilka scenek z użyciem dużej ilości CGI, można by odnieść wrażenie, że mamy tu do czynienia z produkcją niskobudżetową.

Źródło: thr.com
Nie każdy cwaniakiem się rodzi…
Niestety sytuacji nie ratuje tytułowy bohater. Ciężko uczciwie stwierdzić, z której strony wystąpił problem. Czy to przeciętne scenopisarstwo, czy też po prostu Mena Massoud nie udźwignął ciężaru pierwszej większej roli. Prawdopodobnie oba te czynniki się skumulowały, dając niezbyt porywający efekt. Z osoby Aladyna nie bije wystarczający charakter szelmowskiego złodziejaszka, o który aż się przecież prosi. No niestety, w dzisiejszych czasach możemy przebierać w filmowych i serialowych łotrzykach, a więc ciężej zadowolić widza.
Rzecz ma się jednak o niebo lepiej, kiedy pojawia się reszta obsady. Wtedy faktycznie czuć chemię między bohaterami i seans robi się znacznie przyjemniejszy. Dochodzi do pewnego paradoksu, że w filmie z tytułu poświęconemu Aladynowi znacznie ciekawiej prezentują się wszystkie inne postacie. No, poza Dżafarem (Chico Kenzari). W tym wypadku ponownie nie zadziałała transformacja przerysowanego złola z kreskówki do aktorskiego wydania. W połączeniu z tym, że zły wezyr nie dostał żadnej sensownej motywacji czy planu działania – każda scena z jego udziałem to gwarantowane zażenowanie. Dużo lepiej za to wypada Dżasmina grana przez Naomi Scott. Jestem nawet zdania, że nowa interpretacja jest właśnie tą lepszą. W końcu pozwolono księżniczce, by mocniej wybrzmiały jej emancypacyjne zapędy. Dżasminy nie zadowala już własnoręczne wybranie księcia z bajki, ale pragnie mieć realny wpływ na rządy. Dobrze, że postanowiono pójść z duchem czasu i dopowiedzieć tę dość istotną kwestię.

Źródło: nerdist.com
Dżin jest niebieski!
Przed premierą Aladyna największe poruszenie wywołały materiały promocyjne pokazujące Willa Smitha w charakteryzacji Dżina, która znacząco różniła się od oryginału. Czuję więc obowiązek uspokoić wszystkich – duch z lampy przez większość czasu wcale nie przybiera postaci zwykłego mężczyzny, a formę charakterystycznej niebieskiej mgiełki. Zmiana następuje wyłącznie w kilku momentach, w których fabuła to narzucała. Co więcej, wbrew moim obawom, Dżin nie tylko nie okazał się kompromitujący, ale wręcz uważam go za najjaśniejszy punkt całej produkcji! Smith czuje się w tej roli jak ryba w wodzie, wrzucając najwięcej luzu do całego filmu, który przecież nie powinien traktować się zbyt poważnie. Jest to zupełnie inna interpretacja postaci niż ta Robina Williamsa, ale zmiana ta działa dla mnie jak najbardziej na plus, gdyż rzeczywiście otrzymujemy tu nową perspektywę. Dżin wygrywa również wszystkie piosenki. Aktor czuł się chyba najpewniej z całej obsady, bo tylko w jego partiach wokalnych czuć naturalność i brak kombinowania ze sztucznymi ulepszeniami. Warto zostać na napisach końcowych dla rapowanego Friend Like Me stanowiącego wisienkę na torcie.

Źródło: s-nbcnews.com
Gdzie się podział styl?!
Przyznam się, że kluczowym powodem, dla jakiego w ogóle zainteresowałem się remakiem Aladyna, był wybór Guya Ritchiego na reżysera. Brytyjczyk jest jednym z najoryginalniejszych obecnie aktywnych twórców, a jego dzieła stanowią wizualne perełki, lśniące niemalże teledyskowo rytmicznym montażem i pomysłowo prowadzoną narracją. Świetnym tego przykładem były ostatnie filmy, Kryptonim U.N.C.L.E. oraz Król Artur: Legenda Miecza, realizacyjnie stawiające na głowie schematy, do których przyzwyczaiło nas kino szpiegowskie i fantasy. Z wielkim bólem muszę stwierdzić, że Aladyn na tle wymienionych tytułów prezentuje się zaskakująco… poprawnie. Przez cały seans nie widzimy właściwie żadnych prób zabawy formą. Jedynie w części scen muzycznych i pościgów zdecydowano się, by raz zwiększać odrobinę tempo, a innym razem trochę zmniejszać. Daje to nie do końca udany efekt, powodujący problem z synchronizacją piosenek z akcją na ekranie. Dziwi mnie, że nie pokuszono się o bardziej nieszablonową wizję. Zwłaszcza że idealnie by pasowała do tych wszystkich kolorowych, krzykliwych strojów.
Trochę ciepłych słów należy się polskiemu dystrybutorowi. Praktycznie wszystkie filmy z ostatnich lat sygnowane logiem Disneya, były udostępniane w kinach wyłącznie w wersji z polskim dubbingiem. Tym razem jednak zdecydowano się również na seanse z oryginalną ścieżką dźwiękową. Co więcej, nie są to tylko pojedyncze pokazy w godzinach wieczornych (przynajmniej w Krakowie). Dzięki temu chcąc obejrzeć wersję w pełni zgodną z założeniami twórców, nie trzeba czekać aż do wydania jej na DVD i Blu-ray.

Źródło: deseretdigital
Bez rewelacji, ale strawnie
Nowa odsłona Aladyna to remake absolutnie zbędny, lecz niebędący przy tym filmem zupełnie złym. Mimo mnóstwa przeciętności wylewającej się z ekranu to wciąż całkiem przyjemna, baśniowa przygodówka, której warto dać szansę przez wzgląd na sympatyczne postacie, na czele z Dżinem. Najwięcej przyjemności z seansu będą zapewne czerpać ci, którzy nie oglądali klasycznej animacji. Nie powinni mieć bowiem uczucia obcowania z aż tak odgrzewanym kotletem. Wielka szkoda, że Guy Ritchie nie pokazał pełni swojego potencjału. Mam wrażenie, iż wpływ mogły mieć na to ostatnie dzieła reżysera. Choć spotkały się one z ciepłym przyjęciem przez widownię, nie porwały do kin tłumów. Jestem sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której z troski o stabilne przychody narzucono bardziej bezpieczny styl. Ciekawe, jak mogłaby wyglądać ta produkcja, gdyby obrano bardziej szalony kierunek. Tego niestety chyba nigdy się nie dowiemy.
Film Aladyn można oglądać w całej Polsce w kinach Cinema City.