Nie od dziś wiadomo, że firma Devolver Digital ma szczególne upodobanie do wydawania gier, delikatnie mówiąc, nietuzinkowych. Nie inaczej ma się sprawa z ich najnowszym tytułem My Friend Pedro, który reklamowany hasłem „Blood, bullets, bananas” od razu zdaje się stać w jednym rzędzie z tworami pokroju Hotline Miami czy Broforce.

Już na początku gry można wyczuć, że trup będzie słał się gęsto.
Aż poleje się krew
My Friend Pedro korzysta z bardzo szczątkowej fabuły. Główny bohater budzi się w pewnej piwnicy. Nie za bardzo wie, co właściwie tam robi ani skąd na jego twarzy wzięła się tajemnicza maska. Wątpliwości te chwilę później rozwiewa tytułowy Pedro – sympatyczny, gadający banan wyjawiający protagoniście trzy podstawowe fakty. Po pierwsze: Pedro to przyjaciel i można mu bezgranicznie ufać. Po drugie: bohater przez upadek stracił pamięć. Po trzecie i najważniejsze: w sumie to fajnie by było wszystkich pozabijać. Od tego momentu zadaniem gracza jest przemierzanie zróżnicowanych poziomów i oddanie się beztroskiej rzezi. Pedro natomiast na bieżąco będzie komentował poczynania bohatera, nierzadko z niemałą dawką ironii i czarnego humoru. Nie jest to najbardziej złożony scenariusz, ale trzeba oddać, że w grze znalazło się miejsce na sporo fajnych żartów, zaś finał dostarcza zadowalający i absurdalny zwrot akcji. Innymi słowy, twórcy bardzo dobrze radzą sobie w wybranym formacie.

Warto pamiętać, że tytuł wywodzi się z prostej flashówki.
Skromne początki
Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że niektórzy gracze uznają ten koncept za dość znajomy. Warto bowiem wiedzieć, iż My Friend Pedro to w istocie remake przeglądarkowej gry z 2014 roku o tym samym tytule. Podobnie jak w recenzowanej grze i tam sterowaliśmy poczynaniami zabójcy kierowanego przez przyjacielskiego banana. Po kilku latach studio DeadToast Entertainment uznało, że projekt ten zasługuje na pełnoprawny tytuł z trójwymiarową oprawą, mający szansę dotrzeć do szerszego odbiorcy. Dla twórców znanych dotąd z gier przeglądarkowych i mobilnych My Friend Pedro przy okazji stanowić miał przepustkę do świata gier pecetowych i konsolowych. Muszę przyznać, że ciężko było o lepszy debiut…

Czasami jeden trup na raz to za mało…
Smakowity banan
Rozgrywka w My Friend Pedro to coś znakomitego. Pozornie zdaje się być łatwa, gdyż zostajemy postawieni przed prostym celem – dotrzeć z punktu A do B, strzelając przy okazji w co popadnie, a wszystko utrzymane w konwencji sidescrollera 2.5D. Jednak dzięki banalnym założeniom twórcy mogli skupić się na dopracowaniu konkretnych elementów na wyjątkowo wysokim poziomie. Sam feeling strzelania sprawia bardzo dobre wrażenie. Dostępnych spluw może i nie ma za wiele, lecz w zamian za to każda z nich działa nieco inaczej i cechuje się odpowiednim odrzutem.
Jeszcze ważniejsze od prucia ołowiem jest jednak poruszanie się bohatera. Jako, że pasek zdrowia należy do podatnych na skrócenie, przydatna jest umiejętność unikania kul przeciwników. Do tego celu przewidziano całą gamę akrobatycznych ruchów, z odbijaniem się od ścian w locie włącznie. Co więcej, kiedy dzierżymy w dłoniach dwie bronie naraz, gra pozwala zablokować celownik na jednym z oponentów i strzelać w dwóch kierunkach. Kluczowa okazuje się mechanika bullet time. Eliminując wrogów w jak najbardziej efektowny i efektywny sposób, zapełniamy wskaźnik, który pozwala na spowolnienie czasu. Wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa, kiedy niczym Neo z Matrixa czy inny Max Payne możemy siać precyzyjne zniszczenie, nie będąc przy tym nawet draśniętym. My Friend Pedro w rękach doświadczonych graczy ma szansę stać się prawdziwym krwawym tańcem. Ciekaw jestem, jak na tytuł zareaguje scena speedrunnerów.
Co więcej twórcy stawiają na różnorodność. Co jakiś czas otrzymujemy elementy urozmaicające zabawę, jak etapy na motocyklu czy przedmioty podatne na interakcje. Mowa choćby o deskorolce służącej zarówno do przemieszczania się, jak i szybkich dekapitacji czy też niepozornej patelni, która wyrzucona w powietrze pozwala na wyeliminowanie wrogów rykoszetami.

Niestety poziomy w świecie snów często irytują niedopracowanymi elementami platformowymi.
Hit z odrobiną dziegciu
Jak niestety wiadomo, nie ma róży czy też banana bez kolców. W My Friend Pedro znalazło się kilka elementów, które nie zagrały, jak należy. Choć gra daje potencjał do powtarzania poziomów w celu wykręcenia jak najwyższych wyników, to jednocześnie miejscami od tego odstrasza. Gdzieś w środku produkcji znajduje się sekcja niemal w całości oparta o elementy platformowe. Problem w tym, że model poruszania się bohaterem raczej nie jest przystosowany do platformówek, przez co etapy te wymagają większej niż zwykle precyzji i potrafią być bardzo frustrujące.
Także końcowe poziomy pozostawiają trochę do życzenia. W dużej części oparte są o zagadki środowiskowe i mają bardzo liniowy charakter, nie dając pola do popisu w kwestii swobodnej eliminacji, tak ważnej dla gry. Tym samym dużo mniej nadają się do bicia rekordów.
Również oprawa wizualna mogłaby być lepsza. Choć przemierzane lokacje różnią się znacząco od siebie, to sama grafika jest co najwyżej estetyczna. Wiadomo, że produkcje twórcy gier indie często zmagają się z ograniczeniami budżetowymi, ale niedoskonałości techniczne dało się zapewne zamaskować bardziej oryginalną stylistyką. To samo tyczy się muzyki. Po prostu jest i to w zasadzie wszystko, co można o niej powiedzieć.

W „My Friend Pedro” nic nie jest takie, jakie powinno być. Nawet Mikołaj nie rozdaje prezentów.
Daj się skusić
My Friend Pedro to naprawdę udany tytuł. Szalona rzeźnia przykuwa do ekranu od pierwszych chwil i potrafi dostarczyć banana na twarzy. Szkoda tylko, że w kilku miejscach twórcy przekombinowali, odzierając tytuł z jego uroku. Nie wszystkich zapewne zadowoli również dość krótki czas gry. Moja przygoda z Pedro trwała niecałe sześć godzin. Bardziej oszczędnym graczom mogę więc poradzić poczekać na nieco większą obniżkę. Zdecydowanie jest to gra, której warto dać szansę i jakiej fan zręcznościowych strzelanin nie powinien pominąć.